Ostatni raz kiedy była w mieście wciąż była zbyt młoda na Niedźwiadka. Nawet jeśli Harper niejednokrotnie wpadała na sprytny pomysł wymknięcia się tam wieczorami, Brent jako ta rozważna, unikała pokazywania się barmanowi na oczy. Była przekonana, że wszyscy tu znają jej zapitego ojca i z pewnością nie chciała, żeby się dowiedział o tym, że jego jedyne dziecko próbuje wyżebrać pół piwa w najmierniejszej choć jednocześnie jedynej melinie w mieście. Jewell z tamtych czasów już nie istniało, nigdzie, nawet w meandrach jej pamięci funkcjonowało jako blady obrazek, którego większość form i kształtów dopowiadała sobie sama, pragnąc utrzymać w głowie cień dawnych lat. Czasami budziła się z myślą, czy rzeczywiście było tu cokolwiek co było warte pielęgnowania w głowie, mała tradycja, czy tylko krzywda, smutki i śmierć najbliższych. Wyjeżdżając była przecież przekonana o tym, że to miasto nie dało jej wiele. Dopiero z wiekiem zrozumiała, że wszystko co ma i kim jest zawdzięcza Jewell. Przeszłości. Takim cieniom jak te garbiące się gargulce, czające się nad dębowym kontuarem. Wchodząc do baru rozpięła lakierowane guziki szarego płaszcza, dzianiny służącej jej za zbroję od momentu przyjazdu w rodzinne strony. Ściągnęła z szyi apaszkę i niechlujnie wcisnęła w kieszeń obierając trajektorię kroków w kierunku jednego z wolnych taboretów przy barze. Z pewną tęsknotą szukała w sobie tego uczucia ekscytacji, kiedy jako studentka pierwszy raz zasiadła na podobnym krześle wiele kilometrów stąd - to były głupie czasu kolorowych drinków i studenckiego życia. Bardzo krótki okres, kiedy myślała jeszcze, że może uda się jej zbudowanie innego rodzaju rozrywki gdzieś daleko stąd, odnalezienie szczęścia w innym kącie kraju. Dziś jako dorosła kobieta mogła jedynie pluć sobie w brodę, że nie ma pojęcia jakie specjały serwuje się w tym miejscu. Szczęście przecież nie zależało wcale od miejsca pobytu, bo mając gnój w sobie nigdzie gdzie go zaniesiesz nie będziesz szczęśliwy. Czy zamierzała zostać tu na wystarczająco długo, by był sens uczenia się nazw lokalnych browarów? Zapoznawania z barmanem na stopie przyjacielskiej? Cicho szumiący wiadomościami telewizor nad barem czarował ją i przekonywał, że jednak tak. Co więcej, była pewna, że za kilka drinków będzie się tu czuła jak u siebie w domu. Wślizgnąwszy się na siedzisko uśmiechnęła lekko, człowiek pracujący za barem nie był jej znajomym, kojarzyła jednak tę twarz ze szkoły i coraz częściej zaczynała zauważać, że choć Jewell zmieniło się niemal nie do poznania, wciąż gdzieś pod narożnikami kryły się stare barwy, które mimo upływu lat umiały wyciągnąć swoje wątki z kłębków wspomnień. - Gin tonic. - powiedziała, kiedy pracownik lokalu miał chwilę by poświecić jej swoją uwagę. Większość klienteli była piwoszami i być może powinna była poczuć się nie na miejscu ze swoim głupim drinkiem, wciąż jednak jak zlękniony turysta, czuła, że fancy drink będzie jej bronią, tarczą, rycerską kopią w konieczności mierzenia się z powrotem do małego miasta. Poza tym, cóż, nie ma co się czarować, lubiła drinki gorzkie jak jej zjebane życie. Podniosła wzrok na migający kolorami ekran, na którym leciała jakaś powtórka meczu lokalnej drużyny amerykańskiego futbolu. Dwóch panów po prawej przerzucało się mądrościami na temat tego sportu, wyglądając za razem na takich, których jedynym ruchem fizycznym jest wstawanie i siadanie na krześle. Uśmiechnęła się do siebie. Witaj Jewell.
Mówią, że ludzie się nie zmieniają. Czas mija, my dorastamy. Zmieniamy się nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, mentalnie. Z dziecięcych rozrabiaków zmieniamy się w porządnych obywateli. Chodzimy do pracy, płacimy rachunki, zakładamy rodziny. Niektórzy uciekają od własnych wspomnień, inni poruszeni pędem życia odcinają się od wszystkiego co było. Wszyscy myślimy że będziemy wspaniali. I czujemy się oszukani, gdy nasze oczekiwania nie zostaną spełnione. Gdzieś jednak w każdym z nas tli się nieprzerwanie to, co zostało rozpalone w chwili, gdy zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z własnego istnienia. W pewnym sensie się nie zmieniamy. Zmienia się otoczenie i zasady gry. Gra w bilard nie należała do jego ulubionych, jednak Jewell nie oferowało wiele innych atrakcji. Na pewno inne, niż mógłby sobie sam zorganizować chociażby za domem. Butelkę ciemnego piwa zamówił już od progu, kiwając ręką do barmana. To, co zwykle. Na chętnych do gry nie musiał długo czekać, ba, sam się po prostu do niej włączył dobierając jeszcze jeden kij. Płaszcz zostawił przewieszony przez oparcie jednego z krzeseł obok. Jego strój również nie pasował do nieco przaśnego klimatu Jewell, jednak przebywał tu na tyle długo, że wszyscy przywykli. W lokalu bywał często, jeszcze za szczenięcych lat ukręcał sobie wokół palca barmana. Po kilku bójkach dostał dożywotni zakaz wstępu, który skończył się po miesiącu. Wracał tu jak bumerang, dziś też. Butelka opustoszała, skończyła się też jego kolejka i dobra passa. Pora na kolejną butelkę. Klienci Niedźwiadki wymieniali ze sobą szepty. Nie natrętne, sporadyczne i nienachalne. Nie musiał być orłem by domyślić się w czym rzecz. Dobrze wiedział kto zjawił się w miasteczku i z jakich powodów. Z tych wszystkich osób obchodziła go tylko jedna. I akurat ta, jak na życzenie, przywołana odpowiednią inkantacją znajdowała się w budynku. Powłóczył szarym spojrzeniem po sali szukając jej. Wystarczyło przymknąć powieki i wciągnąć nosem powietrze. Od razu ją znalazł. Oparł się o ścianę w przejściu pomiędzy salą bilardową a głównym pomieszczeniem i przyglądał kobiecie przez dłuższą chwilę. Nadal tak samo wysoka pachniała, pomimo perfum, jak kiedyś. Powinien mieć w głowie milion pytań: gdzie była? Czy mu wybaczyła? Jak jej się wiodło? Ale nie miał, nigdy się nad tym nie zastanawiał, i to dlaczego miałby to robić teraz? W końcu się ruszył. Powoli, niespiesznie, wręcz leniwym krokiem w jednej dłoni trzymając bilardowy kij, w drugiej pusta butelkę po piwie. Odstawił ją na blat baru i podszedł do kobiety. Od tyłu, przystanął za plecami tak, że wpatrzona w telewizor nie mogła zobaczyć gdy się zbliżał. Wplótł palce w rozjaśnione, nieco przesuszone farbowaniem włosy by je przeczesać niedbałym gestem. - Lucy Jebana Brent.* A niech mnie.
* Lucy Fuckin Brent - nie wiem jak to przetłumaczyć, żeby to dobrze brzmiało
A niech Cię… Minęła sekunda kiedy rozbudzony nagłym dotykiem odruch aroganckiej Brent zgasł w zderzeniu z głosem, który po tym dotyku nastąpił. Wzrok ześlizgnął jej się z telewizora na szklankę z drinkiem i nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego ale widok powoli pękającej lodowej kostki w drinku wydał się jej niebywale piękny. Nie umiała określić w tej chwili czy bardziej pragnęła wtulić się w tę dłoń czy zwymiotować mu na te piękne buty. Po rozstaniu, a raczej wyjeździe bez słowa, próbowała układać sobie życie z innymi mężczyznami - raz nawet z kobietą - Morgan jednak pozostawił po sobie tak trwałe piętno, że nie była zdolna zbudować jakiegokolwiek stabilnego porozumienia czy zaufania, podwaliny na której mógłby wyrosnąć zdrowy związek. I choć prędzej chciałaby rzucić się pod pociąg niż wrócić do patologii ostatków ich wspólnych chwil, nie wyobrażała sobie również swojego bycia z kimkolwiek innym. Wynikiem równania więc było jeden. Bycie w pojedynkę nie przysparzało problemów. Podczas powrotu do domu borykała się ze strachem, który jak stary sweter gryzł ją w kark z niepokojem, bała się spotkania z Coltonem i Harper, powrotu do domu, żałoby swojej matki. Bała się wspomnień o niewinnej przeszłości, która umarła bezpowrotnie tamtego wieczora w górniczej wiosce. W podświadomości jej głowy mieszkał jednak cień i choć wolała udawać, że go tam nie ma - był. Miał na imię James Morgan i to było imię strachu. Przełknęła powoli, zamykając oczy i zastygając w miejscu, jak królik złapany w potrzask świateł samochodu. Gorzej niż królik nawet, bo nie była w stanie jeszcze odwrócić w jego stronę spojrzenia. Może to nie on? Może to nie on. szeleściły jej myśli, może udać, że ogłuchła, nie drgnąć, nie oddychać i pójdzie stąd, powolnym krokiem ominie ją znudzony i znajdzie zainteresowanie w kolejnej, którejkolwiek innej postaci w lokalu. Kysz. A kysz! - James. - wypowiedzenie jego imienia sprawiło jej nieprzyzwoitą przyjemność, choć gardło stało się nagle suche, gdy kątem oka dostrzegła co trzymał w ręku. Nie było trzeba wiele, żeby archiwa wspomnień podsunęły jej na brzeg te najbarwniejsze i choć trauma w naszej pamięci jest zawsze zatarta, niewyraźna, upośledzona przez podświadomy system obronny mózgu - pewnych rzeczy nie da się wyprzeć. Serce zadudniło w gwałtownym zrywie, by zapaść się nagle na dno jej wnętrzności jak oślizgły balonik z którego ktoś spuścił powietrze. - Dobrze wyglądasz. - jak na sadystę incognito. Mogła pomyśleć o lepszym powitaniu, ciekawszej wypowiedzi, nie widzieli się dosyć długo, a i okoliczności ich ostatnich kilku czy kilkunastu spotkań pozostawiały szerokie pole do rozmów. Mogłaby powiedzieć, żeby jej nie dotykał, wymagało to jednak odwagi której miała wciąż o kilka drinków za mało, mogła wstać i wyjść, to zaś jednak wymagało pełni władz w nogach które najwyraźniej ukontentowanie towarzystwem uznały za nieodpowiednie by w tej chwili współpracować. Powoli i ostrożnie, jak saper na polu minowym prześledziła wzrokiem zagięcia na jego koszuli, eleganckiej kamizelce. Podjęła się karkołomnego zadania wspinając spojrzeniem w stronę ust nim prawie rezygnując w końcu spojrzała mu w oczy. I zupełnie tak jak kiedyś na małą mikrosekundę, pół oddechu wszechświata, utonęła w ich chłodzie i szarości.
Przystanął bokiem, opierając się łokciem o barowy, drewniany blat. Uśmiechał się do niej, jakby nigdy nic, jak dawno nie widziany, dobry kolega z licealnych czasów. Spojrzenie miał jednak takie samo jak kiedyś. Przekrzywił lekko głowę, ciężar drugiej ręki zrzucając na bilardowy kij. Czy pamiętał co jej zrobił? Oczywiście, ale nie przykładał do tamtych wydarzeń wielkiej wagi. Było, minęło, stare dzieje. Kto by sobie taką bzdurą głowę zawracał, prawda, Lucy? - Piwo. Dla pani to samo co wcześniej - wskazał na szklankę, w której miała drinka. Wyjechała bez słowa, nie zostawiając żadnego kontaktu ni jakiejkolwiek wiadomości. Nie mógł powiedzieć, że wariował przez to z niepokoju. O nią, o siebie. Był jedynie wściekły że go rzuciła. Jedyne co ucierpiało, to jego cholerna duma. Tego samego dnia ściął się z Wolfe'm. Tym pizdowatym okularnikiem, którego wszyscy mieli w dupie, poza kilkoma kretynami i Lucy. Może bzykała go na boku? Kiedyś się nawet nad tym zastanawiał, dziś zupełnie nie dbał. Barman podał mu butelkę, a Lucy kolejną szklankę. - Ty również -głupia dziwko, dodał w myślach. - Stary kolor się znudził? - wyprostował się i chwycił za butelkę by pociągnąć z niej łyk piwa nie odwracając od blondynki oczu. - Przywiało was wszystkich na pogrzeb Davida, co? Kiedy Lucy, Harper i Cole mokli na cmentarzu żegnając przyjaciela, on przebywał w ciepłym domu. Smażył krwiste steki spodziewając się gości. Jak w każdą, pierwszą sobotę miesiąca. Z dala wyblakłych maskek smutku poprzyklejanych do twarzy bliskich denata. Nic więcej go nie obchodziło jak to, by mięso zostało odpowiednio przygotowane. Temat jednak aż się prosił o poruszenie. Ludzie w Jewell mieli nowy obiekt do obmówienia, stary kotlet wart odgrzania jak mało co. Grzechem byłoby go zignorować. Zdawać by się mogło, że wisi nad prawniczką niczym ta deszczowa chmura z cmentarza. Na swój sposób osaczał, wcale jednak nie wiedząc jak kobieta zareaguje. Wyraz jej twarzy sprawiał mu wręcz nienormalną satysfakcję. Uśmiechnął się szerzej, bardziej do samego siebie niż do niej. Masz tupet, żeby pokazywać się dalej niż w swoim jebanym domu.
W jakimś stopniu był przecież jej niewidzianym dawno, dobrym kolegą z czasów licealnych. Kochała go przecież bardzo i ten jego uśmiech i to spojrzenie nieco zawadiackie, które z początku nie zapowiadało niczego niebezpiecznego, jedynie wydawał się być charakterny, o ostrych krawędziach, co jedynie ekscytowało ją bardziej i bardziej spadała w spirali zauroczenia. Czy ona pamiętała co jej zrobił? Oczywiście. Czy przykładała do tamtych wydarzeń wielką wagę? Za każdym, kurwa, jebanym razem. Kiedy ktoś chwytał ją mocniej za ramię. Kiedy wdawała się w głupią kłótnię. Kiedy ktoś trzasnął gniewnie drzwiami. Jak flesze aparatów, błyski wspomnień, choćby świat płonął nigdy nie zagra w golfa. Zamknęła oczy na te jego ofertę drinka nie do odrzucenia, nie był przecież typem, który by pytał co Pani by chciała i czy w ogóle coś by od niego chciała. Z jednej strony na kogo mógł wyrosnąć, jak nie na patronizującego dupka. Z drugiej - to bardzo dobrze. Po chwili ciszy podniosła swojego pierwszego drinka do ust i dopiła duszkiem jego zawartość, po czym westchnęła lekko, sięgnęła po drugą szklankę i dla animuszu, nie krzywiąc się nawet trochę, opróżniła drugą. Potrząsnąwszy lekko głową kiwnęła sama do siebie na znak zgody i gotowości na to spotkanie i tę jakże niewinną rozmowę. - Kojarzył mi się z inną mną. - powiedziała oblizując usta i odstawiając grzechoczącą lodem szklankę. Wolną ręką odruchowo dotknęła platyny zdobiącej jej skalp, aureola wojowniczki prawa, nieświadomie dotykając dokładnie tych pukli, tego miejsca, które przed chwilą muskały jego opuszki. Liczyła na to, że w chwili najwyższej potrzeby jej słaba głowa zareaguje w czas i zdąży być pijana nim dojdzie do czegokolwiek. Rękoczynów z jego strony albo głupich wyznań z jej. - Może to tak wyglądać, ale gdyby to był jeden pogrzeb nie fatygowałabym się tu. - skłamała. Z wiekiem kłamstwo przychodziło jej już lekko jak oddychanie, szczególnie wypracowane zawodowym zobowiązaniem. Wciąż jednak, jak nastoletnia gówniara miała wrażenie, że czytał w niej jak w otwartej księdze.- Mąż mojej matki ostatecznie przegrał walkę z rakiem. Imiennik Morgana, ojczym Brent, nie był jakimś wybitnie charakterystycznym członkiem miejskiej społeczności. Był pediatrą. Nie sądziła, żeby Jim miał o nim jakiekolwiek pojęcie, może minęli się raz czy dwa w Niedźwiadku w sylwestra. Wciąż nie nauczyła się do niego mówić 'tato', nie zdążyła nawet mu powiedzieć, że cieszy się, że zszedł się z jej matką. Na zawsze już pozostanie Jamesem pediatrą, który robi dobre naleśniki. Poruszyła się lekko na krześle obserwując jego skromne ruchy. Wydawał się być bardzo precyzyjny w tym co robił, jakby każde spojrzenie, każdy gest miał swoje miejsce w tej grze. Pion dwa pola do przodu. Hetman na C4. Nawet to spojrzenie. Jak doskonały drapieżnik. Niespodziewanie usta jej rozciągnął łagodny uśmiech. Gin szumiał lekko w uszach. Przymknęła lekko powieki wypuszczając powietrze nosem. - Zastanawiam się... - składała słowa powoli niby saper skręcający bombę, myśliwy ustawiający wnyki. Każdego wilka da się odstrzelić- ...czy nie należałyby Ci się przeprosiny. Takie szczere. Jak Twoje. - zmarszczyła brwi w geście lekkiej troski i patrząc w stronę ekranu telewizora wzruszyła nieznacznie ramionami- Nie wydajesz się jednak specjalnie przybity. Nie wiem czemu... - zaśmiała się lekko przenosząc spojrzenie na jego twarz- ...wpadło mi do głowy, że mogło Cię do dotknąć. Bardzo ryzykowna taktyka, Brent. Fakt jednak był faktem, choć nie było na świecie niczego, co ścinało jej krew w żyłach prędzej niż obecność Morgana w tak wąskiej przestrzeni - miała niejednokrotnie okazję spędzać swój czas zawodowy w towarzystwie zwyroli. Ludzi, którzy pomimo, że płacili słono za jej usługi nie byli w stanie okazać jej ani grama szacunku. Złodzieje, mordercy, głęboki kryminał. Alkohol szeptał, że skoro była w stanie ustawiać ich do pionu, dlaczego by nie szczekać Morganowi w twarz? - Chyba, że dotknęło. Powiedz. - powoli wyciągnęła rękę i dotknęła łokcia, którym się podpierał. Liczyła na to, że nie zauważył drżenia jej palców.
Przyglądał się dokładnie jej twarzy chcąc prześledzić jak zmieniły się w tym czasie jej rysy. Wydoroślała, spoważniała jeszcze bardziej. Nie przypominała tej młodziutkiej dziewczyny, którą kiedyś była. Zauważył w jej oczach strach i uśmiechnął się kącikiem ust. Bacznie patrzył też jak unosiła szklankę, przytykała zimne szkło do ust. Jak przełykała alkohol. Jak sięga zaraz po drugą i czyni dokładnie to samo. Aż uniósł brew do góry. Bawił się coraz lepiej, mogła to zauważyć bez problemu. Kiwnął w stronę barmana, niechże przyniesie jeszcze jeden! Brent najwyraźniej była... spragniona. Pierwszy raz widział jak piła alkohol. Lata temu, gdy byli jeszcze na początku swojej romantycznej znajomości dał jej do spróbowania piwa. Skrzywiła się, nie chciała. A teraz? Pij, pij, Brent. Będziesz łatwiejsza, pomyślał. - Nowy kolor, nowe życie? Nowy rok, nowa ja? - zapytał. Wcale nie brzmiał jakby kpił lecz kobieta mogła być pewna, że jest inaczej. Patrzył wreszcie i na oblizujący usta język. Barman bez słowa postawił przed nią kolejną porcję ginu z tonikiem. - Rozumiem. Biedny, zapomniany David. Uwierzył w jej słowa, bo i dlaczego nie? Z wiekiem nauczyła się kłamać, choć przed Morganem nie przychodziło jej to pewnie tak łatwo. Upił niewielki, może nawet niedbały łyk ciemnego piwa, dmuchnął też butelkę, która wydała z siebie charakterystyczny dźwięk. Zastanawiał się, buńczucznie i pyszałkowato, nieskończonym pokładem animuszu na ile to właśnie on stworzył kobietę, która siedziała teraz naprzeciwko. Ponownie od niechcenia oparł się biodrem o bar. Jak wiele gliny, z której powstała on sam ulepił. Nie naszło go ni przez ułamek sekundy poczucie winy jakie winien czuć przez te wszystkie lata. Chyba nawet poczuł dumę. Powinna mu podziękować za swój sukces. Wtedy wszystko popsuła. Wystarczyło, że otworzyła gębę. Na krótki moment uśmiech zniknął z twarzy Jima. - Było minęło, Brent - powiedział machając niedbale dłonią, w której chwilę temu znajdował się kij. Teraz opierał się o wewnętrzną stronę łokcia mężczyzny czekając, aż znowu zostanie użyty do gry. Zmełł przekleństwo i przełknął je cierpko zasłaniając się butelką. Mógł do niej nie podchodzić. To tak jakby przyjechała tutaj tylko po to, żeby go znowu wkurwić. Palce drgnęły niemal niezauważalnie. - Lucy... - westchnął wreszcie z uśmiechem postanawiając być pozornie ponad to. Odstawił butelkę na blat batu i dotknął twarzy prawniczki. Delikatnie przesunął palce wzdłuż linii jej żuchwy, przez podbródek. Kciuk zatrzymał się na miękkiej, dolnej wardze. - Oczywiście. Oczywiście co? Nie dokończył, za to wsunął palec głębiej do jej ust by dotknąć języka. Skoro chciała mieć gadane, to niech posepleni. Po głębszym zastanowieniu stwierdził, że rzeczywiście ma kobiecie za złe nagły wyjazd. - Oj, Brent, oj, Brent... - uśmiechnął się lekko świdrując spojrzeniem jej oczy. Zerknął w stronę korytarza prowadzącego do toalet. Ciemność wydaje się dużo ciemniejsza gdy zamykamy powieki.
Brent i alkohol to była trudna miłość. W końcu każda miłość, od samego początku jej z romansami przygód byłą trudna, Morgan zadbał o to, by spoglądała na te relacje przez krzywe zwierciadło. Od zawsze pogardzała ludźmi lubującymi się w alkoholu, miała problem z poczuciem komfortu w towarzystwie ludzi pijanych, drażnił ją zapach wódki i to co procenty robiły z ludzi. Pamiętała nieskończoną ilość wieczorów, spędzonych na rozmowach z Wolfem o jego ojcu, o jej ojcu, który jako wielki przyjaciel ojca Coltona wcale nie był od niego różny pod tym względem. Za każdym razem, kiedy ktoś stawiał przed nią alkohol przypominała sobie jaki był pijany, wiecznie, jej stary, jak plątał mu się język, kiedy kładł ją spać, jaki był opryskliwy i obojętny względem jej matki, która jedynie płakała cicho w odpowiedzi. Od kiedy pamiętała obiecywała sobie, że nie wpadnie w tę spiralę, ale taki już żart boga i ludzkiej natury, że im bardziej unikamy powielania błędów naszych rodziców, tym bardziej podążamy ich krokami. Z wiekiem odnalazła w sobie trochę zrozumienia skąd w ludziach to umiłowanie do stanu upojenia, jak wielką ulgą jest czasem wyłączyć się i wyłączyć zmysły, chociażby miały być otępione wódą jak narowisty koń cegłą. Nigdy nie sądziła, że tak jak jej ojciec, będzie szukać odwagi i osobowości w kieliszku i jak każdy człowiek z kiełkującym problemem usprawiedliwiała się na każdym kroku. Na ten przykład mówiąc sobie, że to nie wódka, tylko drink. Niewinny gin z tonikiem. - Coś w tym stylu. - przyznała zgrywając kompletnie obojętną, tik policzka zdradził jednak w sposób dość oczywisty, że dotarła do niej ta kpina. - Ciesze się, że cie to nie dręczy. - wcale nie, ale dopiero kolejna szklanka na barze mogła zachęcić ją do tej samobójczej zabawy jaką była w tym momencie szczerość w stosunku do Morgana. Kiedyś zapamiętała sobie, żeby nigdy, ale to pod żadnym pozorem nie igrać z ogniem. Od dziecka była bystra, nie będzie przesadą, by powiedzieć, że nierzadko bystrzejsza od swoich rówieśników. Miała dobry instynkt samozachowawczy i dojrzałość przewyższającą jej wiek. Była spokojna, cicha i ostrożna. To wyjazd z Jewell i życie w wielkim mieście, szponami rozrywki i pragnień sukcesu wyrwały ją z tego bezpiecznego kokona, uświadamiając, że byciem cichą i zachowawczą w życiu nie osiągnie się niczego. Maszyna, której silnik napędzał powodzenia na płaszczyźnie kariery Brent była wielka, pełna trybików i przekładni i jej błędem było to, że nie wyłączyła jej przed przyjazdem do domu. Ujęła szklankę w palce, obracając w ustach słowa, które cisnęły się jej na język i choć bardzo chciała coś dodać to to westchnienie, jej imię w jego ustach prawie tak jak kiedyś, bliskość jego osoby i dziwne ciepło, które ją ogarniało prawdopodobnie przez alkohol odjęły jej umiejętność mowy. Wpatrywała się w niego, gdy musnął palcami jej twarz zmrużyła lekko oczy jak kot poddający się pieszczocie. Ani drgnęła gdy jego palec dotknął jej ust, jedynie źrenice zwężające się w gwałtownym przerażeniu były odpowiedzią na ten inwazyjny gest podkreślający jego absolutną nad nią władzę. Serce uderzyło w jej piersi potężnie, jak lokomotywa nabierająca prędkości łomotało jej w piersi gdy wiedziona jego spojrzeniem zerknęła na zacieniony korytarz. Krew szumiała w uszach już wcale nie z powodu słodkiego upojenia, zesztywniała patrząc mu prosto w oczy i tym spojrzeniem błagalnym zdradzając, że wcale nie jest z niej taka nastroszona pawica jaką zdawała się zgrywać. Choć trwało to może ułamek chwili, w jej głowie minęła cała wieczność nim gwałtownie cofnęła głowę prawie spadając z krzesła. Chwyciła krawędzi baru odwracając się od Morgana, a jej policzki pokryła woalka purpury jak za dawnych czasów, kiedy byli jeszcze smarkaci, kiedy pocałował ją po raz pierwszy. Zdawać by się mogło, że to wstyd, prawdą jednak było, że to wściekłość. Serce niestrudzenie pompowało krew do mózgu, który w furii próbował nieudolnie połapać, połączyć rozszalałe myśli jedną z drugą, zbudować naprędce jakiś mur, tarcze, obronić się przed nim, wszystko na nic. - Wiesz co, jednak nie. - powiedziała zachrypniętym głosem i podniosła szklankę z drinkiem do ust. - Żałuję, że Cie to nie dręczy Jim. Bo mnie dręczy. - upiła potężny łyk, aż jej się trochę ulało kącikiem ust co szybko wytarła wierzchem dłoni- Myślałam, że jeśli kiedykolwiek jeszcze Cię spotkam będziesz smutnym, samotnym gnojem. - mówiła bardzo cicho, może nawet zbyt cicho, by usłyszał. Słowa jednak wypadały z niej niekontrolowanie, nie umiała się powstrzymać- Nic się nie zmieniłeś... Niestety. Na szczęście. W tej sekundzie znienawidziła siebie za to, jak bardzo wydawał jej się w tej chwili atrakcyjny.
To niesamowite, z jaką łatwością wlewała w siebie kolejne szklanki alkoholu. Tak, nazywał rzeczy po imieniu - dla niego to nie był drink, a alkohol. Jak wódka, jak piwo, jak wino. Cokolwiek. - Rozbrykałaś się, Lucy Brent - powiedział cicho, niedbałym tonem gotów postawić jej i czwartą szklankę. Było mu wszystko jedno, czy prawniczka wróci do domu snując się na nogach czy na czworaka. Jego ojciec nigdy nie nadużywał alkoholu. Prawie nie palił, matka wcale. W domu Morganów nigdy nie działo się nic złego. Ot, byli najzwyklejszą rodziną. Za zamkniętymi drzwiami próżno było szukać dramatu, jakiegokolwiek. Tym trudniej stwierdzić jednoznacznie, albo i niejednoznacznie, skąd w Jamesie było tyle złości i agresji w stosunku do świata. Skrywane czy nie, cały czas mościły się w nim wygodnie ani myśląc o tym by odejść. Sam przed sobą przyznał, że się cieszy, że nie postanowiła go ugryźć. Mogłoby wyjść nieco niezręcznie. Zabrał rękę do siebie, by oblizać palec, który jeszcze przed chwilą znajdował się w ustach prawniczki. Ileż to kłamstw przez nie wypadło podczas rozpraw? Pewnie nie sposób było zliczyć. Przyglądał jej się dalej, niewzruszony, bez krztyny dżentelmeństwa. By chociaż udać, że chciałby ją w razie czego złapać. Może i by faktycznie spróbował, ale był zbyt zafrapowany swoją wygraną pozycją. Pewny siebie i swego kogut, który właśnie, na dobrą sprawę, dopuścił się molestowania. Jak inaczej można było nazwać to, co zrobił? Ba, sam Morgan powiedziałby, że to niewinny flirt, a Brent sama otworzyła usta. Kolejny łyk piwa. - Wszystko w porządku, Lucy - przechylił się w jej stronę kładąc dłoń na szczupłym ramieniu. Usłyszał co mówiła. I puścił mimo uszu. - Nie powinnaś się zadręczać swoim wyjazdem. Zobacz, kim teraz jesteś. Analitykiem finansowym? Pośrednikiem nieruchomości? Prawnikiem? Mi też to wyszło na dobre. Mówił swobodnie, przekraczając kolejną granicę bezczelności. Miał nadzieję, że ta głupia gęś pójdzie z nim bez słowa do tego cholernego kibla. Żeby mógł ją zaliczyć jeszcze raz, w jednej z kabin, mało elegancko. Aż by zakwiczała z rozkoszy. Jawiła mu się bowiem przez te kilka chwil rozmowy jako złamana, słaba kobieta w drogich szmatach, która zapija smutki szukając okazji. Jak przez te wszystkie lata miał jej osobę w głębokim poważaniu, tak teraz czuł niedosyt. Głupią chęć odegrania się za to, że zostawiła go w taki sposób. Upokorzyć. Przez chwilę wtedy się bał, że komuś się wygadała i będzie miał kłopoty. Ale nic się nie stało. Przeliczył się sromotnie, albo jej nie docenił. Najpewniej jedno i drugie. Miał ochotę chwycić ją za te wstrętne, tlenione kudły i uderzyć jej głową o bar. Nie zrobił tego, pozostawiając rozbity nos Brent sferze wyobraźni. Podobno kiedyś wyrzuty sumienia dopadają każdego. Muszą otworzyć się tylko odpowiednie drzwiczki.
Przyglądała się wilgoci skroplonej na ściankach szklanki. Sunące powoli, ciągnięte grawitacją, tak jak ona ciągnęła do niego jak ćma do ognia. Powoli przesunęła kciukiem po szkle, przez chwilę zdawało jej się, że wcale nie są w pubie, w miejscu publicznym, że wcale niema wokół nich innych ludzi. Przez chwilę nie słyszała szmeru cudzych głosów, cichego buczenia kostkarki pod blatem, cichego nadawania telewizora. Przez chwilę cała przestrzeń ograniczała się do tego metra kwadratowego, barowego stołka, jej i jego, tu i teraz. Skupiona na najmniejszych detalach, na zimnie emanującym z drinka, na tym jak gorąco jej było w kark, na tym, jak pachniał wodą kolońską, jak fantastycznie pachniał. Wtedy jej dotknął i ta słodka chwila, którą gotowa była obracać w palcach, pękła, krusząc się i kalecząc jej skórę dreszczem. Przełknęła ślinę, wpatrzona tępo w bar, słysząc jego słowa, czując niemal fizycznie jak bardzo chciał ją tym zgnębić i nienawidząc siebie za to, jak sukcesywnie mu się to udawało. - Doprawdy. - powiedziała jednak. Mimo lęków, strachu przed nim niemal namacalnego, wciąż posiadała swoją najpotężniejszą broń - maskę prawnika. Chowała się za tą stalową powłoką zawsze, jak mała dziewczyna w szafie. Naprzeciw prokuratury, przed sądem, przed każdym kryminalistą, bandytą, a niech to nawet przed swoim najemcą, kiedy zalało jej mieszkanie w LA. Chłodny pragmatyzm, teoria chwili. Powoli i z namysłem dokończyła drinka. - Doprawdy. -powtórzyła- W jaki niby sposób, Jim. Wciąż tkwisz w tym zasranym mieście. Pracujesz w rzeźni jak Twój ojciec? - położyła dłoń na jego dłoni odwracając się powoli i lekko zsuwając ze stołka, wciąż nie patrząc mu w twarz jednak pochylając się nieco w stronę jego ucha- Nie. Za dobrze jesteś ubrany na rzeźnię. Księgowość? - drugą dłonią ujęła krawędź jego kamizelki, oceniając lekko fakturę przesuwając materiał między opuszkami palców i patrząc w dal ponad jego ramieniem. Najważniejsze, to nie nawiązać kontaktu wzrokowego, nie nawiązać kontaktu wzrokowego, nie patrzeć- Co osiągnąłeś, Jim. Beze mnie. Powiedz, bo pamiętam tylko, że ledwie skończyłeś szkołę i to dzięki mnie. - ujęła delikatnie jego policzek, opierając skroń o jego skroń, tak dla pewności, żeby nie przyszło jej do głowy zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Cios zadany z bliska boli mniej, niż ten, któremu dasz przestrzeń na zamach. Chyba, że ktoś dźgnie Cię prosto w serce. Od tego się nie uchylisz. - Wróciłam i nie wyjadę szybko. Ciąży mi wspomnienie o Tobie jak kula u nogi, Jim. Czy to jest Twój wielki sukces? Umiejętność wchodzenia ludziom pod skórę? Siedzenia tam jak drzazga? - słowotok. Była gotowa w każdej chwili dostać w twarz. Dziś jednak była o dwadzieścia lat starsza, o dziesięć lat studiów mądrzejsza i mając amerykański kodeks prawny za sojusznika gotowa była zmierzyć się z tym demonem przeszłości.- No dalej, zrób to. Daj mi pretekst. Mięsień sercowy tańczył jak rażona prądem ryba, dudniąc w uszach echem paniki i adrenaliny. Nigdy w życiu nie czuła się tak, jak w tej chwili, tańcząc na krawędzi, rzucając wyzwanie najgorszemu ze swoich strachów. Praktycznie nie czuła nóg, dłoni, palców mrowiących tysiącem małych igiełek. Królowa kłamstw, była w stanie skłamać, że wcale się nie boi w rzeczywistości czując, że nerwowy rzyg podchodzi jej pod gardło. No dalej, graj księżniczko na deskach swego spalonego teatru. Szkoda, że pluciem w pysk niedźwiedzi nie odstraszysz. Nawet, jak zrobisz przy tym bardzo groźną minę.
Spojrzał w zawieszony nad barem telewizor. Był stary, wielkie pudło zawieszone na specjalnym uchwycie. Takie rzeczy tylko w tej dziurze, pomyślał. Obserwował przez chwilę mecz chcąc sprawdzić jaki jest wynik. Przez krótki czas w liceum był w drużynie rugby. Wyleciał z niej, tak się skończyła jego przygoda ze sportem. Mógł zostać zawodowym golfistą, zgarniać wygrane jak Tiger Woods. Grywał hobbystycznie, raz w miesiącu, czasem częściej czasem rzadziej. Lata temu grywał z ojcem, teraz niekiedy udawało mu się wyciągnąć Mahoney'a na kije. Mógł do niej nie podchodzić, teraz pluł sobie w brodę. Jak jednak mógł nie wykorzystać okazji? Ile wypiła? Poszło jej szybko, pewnie przewróci się gdy tylko zrobi kilka kroków. Taka już była kolej rzeczy gdy piło się za dużo alkoholu. Ilość procentów wiąże się z szybkością lądowania na podłodze. Powrócił do niej spojrzeniem gdy się odezwała. Starał się zachować pokerową, niewzruszoną twarz. Zacisnął zęby, co - o ile nie dwoiło się Lucy w oczach - mogła dostrzec. Delikatny ruch żuchwy. Zastanawiał się, czy to właśnie nie był powód, dla którego ją sprał prawie dwadzieścia lat temu. Bo otworzyła pysk i rzuciła kilka krzywych słów, które mu się nie spodobały. Tak jak te teraz. Nie chciał reagować na zaczepkę, chociaż aż się prosiła. Doskonale wiedziała jak wygląda sytuacja i mogła sobie pofolgować, cwana pizda - tak właśnie o niej myślał. Nieznacznie zacisnął palce na butelce. Osoba obserwująca ich z boku mogłaby pomyśleć, że to spotkanie dawnych kochanków. Albo obecnych, którzy ukradkiem szepcą sobie słodkie słowa do uszu i dyskretnie obdarowują czułymi, tęsknymi gestami. Morgan i Brent, znowu razem. I jemu serce mocniej zabiło, bynajmniej nie z miłości czy strachu. Z gniewu; krew aż mu się zagotowała w żyłach kiedy zaczął tracić panowanie nad sytuacją. Nienawidził braku kontroli w chwilach, gdy tej kontroli faktycznie potrzebował. Potrzebował chwili, nim jej odpowiedział. Odstawił piwo na blat i uniósł rękę do głowy kobiety, by wpleść ponownie palce w jej włosy. Przytrzymał ją w ten sposób przy sobie na wypadek, gdyby znowu zaczęła coś wymyślać. Skroń przy skroni. Wziął spokojny oddech. A przynajmniej starał się, by taki był. Postąpił te ostatnie pół kroku, które ich jeszcze przed chwilą dzielił. Kurwa mać. - Wygodnie mi tam - ostatecznie postanowił zrezygnować z odpowiedzi na niektóre pytania. Po części dlatego, że chyba zabrakło mu na nie języka w gębie. - Przebić się przez skórę, wniknąć do krwiobiegu, trafić prosto do serca. Zostać w twojej głowie, hm? - mówił cicho. Czuła ciepło oddechu przy swoim uchu. Cały czas spokojnie gładził Brent po głowie. Ale pierdolisz, Morgan. Pierdolony poeto. - A potem kończyć się w twoich oczach, mościć się w śnie. Aż tak pamiętasz, co? Zostanę twoim oddechem. Myślisz o mnie, gdy zimą twój oddech zamienia się w parę? Zawsze miał zadatki na domorosłego poetę samozwańca. Za każdym razem gdy wymyślał podobne robiło mu się niedobrze. Teraz też. Pochylił się bardziej, koniuszkiem nosa dotknął blady płatek ucha, skórę szyi. Wciągnął powietrze, powoli i głęboko. - Znam twój zapach, Brent. W przypływie złości nie myślał o tym, że podczas pełni naprawdę mógłby na nią zapolować. Mimowolnie. Nie mogła odebrać tych słów jako groźby. Nie wiedziała przecież kim tak naprawdę był James Morgan. Jego ojciec i ludzie, których zapraszali na sobotnie obiady. Czym był. Puścił ją w końcu i odsunął się jakby nigdy nic. - Dobrze było cię zobaczyć. Pozdrów Lewis i Wolfe'a -Jebany Wolfe. Znów pomyślał o bójce, w którą się w nim wdał po tym, jak wyjechała. Kto by pomyślał, że ten okularnik tak zareaguje. Pewnie się jebali na boku. Złapał za butelkę, pociągnął z niej kolejny łyk. Posłał prawniczce serdeczny uśmiech, choć wcale a wcale nie było mu do śmiechu i odszedł w stronę stołów bilardowych. W końcu miał grę do dokończenia.
Morgan i Brent, stęskniona miłość, której nigdy nie przyszło normalnie zakwitnąć. Uschnięta, rachityczna pustynna róża zaklęta w wielkiej lodowej bryle, upchnięta gdzieś na samym dnie przepaści pamięci mimo zapomnienia wciąż potrafi wypuścić pojedynczy, cienki jak włos korzeń po to tylko, by wpuścić do ich życia odrobinę więcej jadu. Coś, co powinno było umrzeć dawno temu, co wydawało im się - obojgu dorosłym, poważnym ludziom - umarło bezpowrotnie, tkwiło jednak w swojej małej bezpłciowej nicości, mutując się w jakiś osobisty koszmar. Pokraczną istotę wyhodowaną na piersi patologii, pojoną mlekiem kłamliwych obietnic, lubującą się w kalectwie i bólu, w których przyszło jej się urodzić. Otwierała w ciemności rude ślepia i zawodziła syrenie pieśni do tej dwójki nieznajomych, którzy chyba nie powinni byli się spotkać. Ani dziś, ani nigdy. Zacisnęła palce na jego marynarce czując jak z kocią miękkością zmniejszył dzielący ich dystans do zera. Spięła się, drżące z wysiłku mięśnie ramion i karku jak wyjątkowo niezdolne do zabawy w teatrzyk dzieci zdradzały ogromny strach, jakim wciąż ją napawał. Mimo ponad trzydziestu lat na karku miała ochotę zacisnąć oczy, zasłonić dłońmi uszy i udawać, ze go tu nie ma. Że jej tu nie ma. Że go nie słyszy. Albo wyrwać się z krzykiem, uderzyć go w twarz, wyjść zamaszystym krokiem z wielkim oburzeniem na twarzy robiąc scenę, jakiej Niedźwiadek nie widział (od zeszłego tygodnia zapewne). Nic z tego jednak nie nastąpiło. Zdradzieckie ciało czuło się dobrze w tej pozycji, stęsknione za jakimkolwiek dotykiem gotowe było przyjąć całą gamę ciosów, kwitnąc bordowymi i purpurowymi kwiatami miłości, byle tylko. Byle ktoś. Byle być w czyichś ramionach. Posłusznie jak pies stała i wpatrywała się w małą rysę na wysłużonym blacie, odrobinę na lewo od wafla pod jej drinkiem. Lekko uchylone usta próbowały znaleźć język, by coś powiedzieć, ale system nerwowy odmówił nawet mrugania, podkreślając jej paniczny paraliż szklącą się na gałkach powłoką łez. Nie podnoś wzroku. Chciałaby posiadać całą mądrość tego świata, całą, od zawsze. Pragnienie małej szkapy dziś jednak zawężało się tylko do wiedzy o tym, jak się uwolnić. Była to chwila, kilka oddechów, parę zdań, trwało jednak całą wieczność na płytkim oddechu, wieczność, która jak zerwana wstążka popruła się z trzaskiem gdy ją puścił. Nie zauważyła jego serdecznego uśmiechu, nie zauważyła łapczywego łyka piwa. Obróciła za nim głowę gdy odchodził, ale i na jego odejściu nie mogła skupić uwagi. Oparła się o blat czując ogarniające ją, wraz z alkoholowym upojeniem, ogromne zmęczenie, jakby to spotkanie było rzeczywiście wielką batalią, ogrom ciążącego na niej stresu wydawał się równać wielkiej bitwie, drżące mięśnie domagały się gorącej kąpieli, a rozbiegane chaotycznie myśli chciały jedynie wyłączyć się podczas długiego, nieprzerwanego snu. Wyjęła z kieszeni płaszcza pieniądze, grubą pięćdziesięciodolarówkę i położyła na blacie, szukając w tym geście swojej jednej małej wygranej po tej katastrofalnej porażce w starciu z Morganem. - To też za jego piwo. - powiedziała do barmana, który poświęcił pieniądzom na blacie ledwie ułamek swojej uwagi. Nie będzie jej, kurwa, Morgan, płacił za drinki! I z tym głupim przekonaniem swojego maleńkiego sukcesu, z trudem, ale o własnych siłach, opuściła Niedźwiadka.