Memento mori
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.



 
IndeksIndeks  SzukajSzukaj  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 :: Jewell i okolice :: Obrzeża miasteczka Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down
Przydrożny bar
Idź do strony : Previous  1, 2
avatar
Lucy Brent
WIEK : 33
PRACA : prawnik
Przydrożny bar - Page 2 Tenor
SKĄD : Jewell
Nieaktywny/Dezaktywowany

Kiedyś było inaczej. Choć w ukrywaniu emocji szkolił się przecież od dzieciństwa, to Brent, jeszcze jako niewyrośnięta smarkata koleżanka z osiedla bez strachu kluczyła w tym kłębowisku myśli, jak jakiś szalony fakir pomiędzy żmijami. Nie bała się nigdy burzy toczącej się w jego głowie, światła błyskawic słów i wyznań były jej bardzo znajome. Podobne do jej własnych. Czasem milczeli we dwójkę na dachu jej domu, czasem rysowała na jego siniakach oczy i uśmieszki, żeby wyglądały trochę weselej, kojarzyły się odrobinę lepiej. Przyjaźń ulepiona z dziecięcych łez i bezbrzeżnej potrzeby ufania komukolwiek była spojona tak silnym spawem, że dwadzieścia lat temu była przekonana, pewna, że nic tego nie rozerwie. A jednak czas, cierpliwa szwaczka z nożem, ostrym jak brzytwa poczuciem obojętności, bez litości powoli rozpruwała ścieg głębokich uczuć jakie do niego żywiła. Kochała go zanim jeszcze rozumiała czym jest miłość, a przecież ani jedno ani drugie nigdy nie miało szansy w prawdziwy sposób ani nauczyć się ani doświadczyć miłości. Wychowani w zimnych domach, połamani sztywnymi zasadami, on doświadczający przemocy, ona żałosnej obojętności, mieli tylko siebie przez czas tak długi, że po rozerwaniu tych grubych nici pozostały tylko ziejące czarną pustką dziury. I każde, na swój nieumiejętny sposób zapychało je czymś, czymkolwiek, lepką mazią codzienności, udając, że tak jest dobrze, że teraz już ok, że nigdy więcej, że nigdy nikt, już nigdy nikt.
Wszystko miało być inaczej. Długi czas próbowała winą obarczyć feralny wieczór w opuszczonej górniczej wiosce. Potrzebowała długich lat samotności, żeby zrozumieć, że kłopot nie leży na zewnątrz postaci Lucy Brent, tylko w środku. I nie ważne gdzie pójdzie, nie ważne dokąd ucieknie, tak długo jak jest sobą wszystko skończy się w czarnych barwach. Przed sobą nie ucieknie nigdzie, jedynie w słodkie i wyczekujące od lat ramiona śmierci.
Czy gdyby się skupić można było usłyszeć śmiech boga, te dwadzieścia lat temu, kiedy uśmiechnęła się do Morgana mówiąc, że powinni być razem. Próbowała dać mu wszystko to, co wieku temu ulokowała i zapieczętowała w stosunku do kogoś zupełnie innego i choć Jim mógł wydawać się tępym osiłkiem, każdego dnia widziała w jego oczach pretensje. Jakby wiedział, jakby czuł, że była niezdolna dać mu wszystkiego, nawet jeśli dała mu całą siebie. Pierwszy raz kiedy ją prawie zabił była w szoku, umysł nastolatki zaraz zapłoną czerwienią, chęcią odwetu, ucieczki, sprawiedliwości. Pierwszą osobą, którą po tym wydarzeniu spotkała był jednak Colton i to spojrzenie w jego niebieskie oczy, swoje w nich odbicie zmieniło wszystko. Tłumacząc się nieporadnie, że spadła ze schodów nie mogła pozbyć się głosu z głowy, szepczącego, że właśnie na to zasługuje. Na cięgi, na siniaki, na blizny, na wszystko to, co od losu otrzymywała. Na wszystko, tylko nie na Wolfa. Z cierpliwością przyjmowała całą frustrację Morgana, wiedząc, że tylko to jej się należy. Całowała jego dłonie nawet kiedy nosiły jeszcze świeże zaczerwienienia od zadanych jej ciosów. Jedyne pytanie, jakie miała w głowie wtedy, to czy da się pokochać potwora. Poza nim nic, pustka rzeczywistości o łagodnym kolorze błękitnych tęczówek.
W miejscu w którym powinien bić zdrowy organ, miała zwykłą pompę, żelazne ustrojstwo spełniające swoje funkcje. Resekowała serce na najdrobniejsze ułamki próbując wyleczyć się z jednego człowieka i przekonać siebie, że kat którego dał jej los jest jedynym co w życiu dostanie. Tylko to, albo nic. Do dnia, w którym wybrała nic.
W ciszy słuchała jego zbliżających się kroków, dźwięku materiału szorującego o tył SUVa, wydechu jaki tej czynności towarzyszył. Wszystko miało wyglądać inaczej jednak wodze życia wieki temu wypadły z jej dłoni, wydarzenia rozsypywały się przed nią zbyt szybko, by mogła je poukładać, a za każdym razem gdy się po nie schylała, kaleczyła palce o ich ostre krawędzie.
Rusz się Brent. Zrób coś.
- Brawo panie detektywie. - powiedziała zza kurtyny palców- Widać, że odznak nie dają jednak za ładne oczy. - za Twoje oczy...
Potarła dłońmi twarz i ściągnęła kaptur z głowy zgarniając niedbale włosy z twarzy. Chciała mówić zupełnie inne słowa, chciała w magiczny sposób połączyć swój mózg z jego mózgiem, tak jak lata temu rozumieć się z nim bez słowa, żeby wiedział wszystko, wszystko poznał, każdy sekret co do joty, ale już nie potrafiła rozmawiać. Spojrzała na jego profil. Umiała jedynie prowadzić kalekie rozmowy o niczym, albo niszczyć ludzi na sali sądowej. Między mdłą bielą, a brutalną czernią nie było ani skrawka szarości. Może jedynie mała szczelina dla bardzo charakterystycznego błękitu.
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
3/3/2019, 23:55
Powrót do góry Go down
Colton Wolfe
Colton Wolfe
WIEK : 35 lat
PRACA : agent federalny
Nieaktywny/Dezaktywowany

Jak to się dzieje, że ktoś, kto niegdyś był mu tak absurdalnie bliski, stał się nagle tak odległy? Miał wrażenie, że obserwuje ją zza zaparowanej szyby, której nie może lub nie potrafi przetrzeć dłonią. Jako chyba jedyna była w stanie przejrzeć przybieraną przez Coltona maskę, kiedy zasłaniał się przed całym światem milczeniem i pozornym spokojem. A chociaż nigdy nie powiedział jej wprost, skąd się wzięły te wszystkie paskudne sińce, ona wiedziała. I tylko przy niej potrafił przełknąć cały ten wstyd, wściekłość, frustrację i upokorzenie. Potrafił patrzeć jej w oczy, mimo że miała wiedzę, która mogłaby go zniszczyć. Kiedy przychodziła do niego wieczorem i nic nie mówiła, a on po prostu wiedział. Nie musiał pytać, czy znowu się upił? Wychodzili gdzieś cichaczem, aż nie zaczęły ich gryźć komary. Mówili o wszystkim i o niczym. Czasem po prostu milczeli. A potem wszystko trafił szlag. Patrzył jak odchodzi i to był w stanie przełknąć. Ale kiedy zniknęła... Tego znieść nie mógł. Nie, gdy umysł podsuwał coraz śmielsze wizje dotyczące tego, co ją mogło spotkać. Pewnie powinien wierzyć jej matce, ale zawsze miał wrażenie, że go nie lubiła, stąd też nie mógł pozbyć się myśli, że go tylko zbyła. Zdrada niejedno ma oblicze, a tamten wyjazd w popłochu, bez pożegnania, właśnie taką w oczach Wolfe'a stanowił. Pojechała, zabierając ze sobą wszystkie te tajemnice, wszystkie te godziny rozmów. Zabrała na wieczne nieoddanie.
Colton nie wiedział. Nigdy nie wiedział, taki spostrzegawczy, a tak ślepy zarazem. Był smarkaczem, Brent zresztą również. To jedno sobie na przestrzeni lat przerobił. Tak wyszło, po prostu. I tak rozpadłoby się na przestrzeni czasu, bo Colton taki już był. Nie potrafił przy sobie nikogo utrzymać, choć próbował. To zwyczajnie nie było dla niego. Powtarzał jak mantrę nie jestem swoim ojcem, a jednak każdy przejaw własnej złości poczytywał jako coś zupełnie odwrotnego. Jako preludium do czegoś strasznego, co może nadejść kiedyś. A jednak lata mijały, a nic podobnego nie miało miejsca. Schował się w pracy, która stanowiła zawsze dobrą wymówkę na wszystko. Chował się za krawatem i odznaką. W ostatecznym rozrachunku wcale się tak z Lucy nie różnili, prawda? Ale tego wiedzieć nie mógł. Siedział zadowolony w swojej szklanej kuli.
Tak, jak nie mógł wiedzieć, że to co ją wtedy spotkało, to nie była sprawka Jima. Podejrzewał jej ojca. Ale druzgoczącej pewności, że to nie było żadne spadnięcie ze schodów nikt mu wtedy nie mógł zabrać. Bo za dobrze znał spojrzenie, którym go uraczyła. Wiesz, że kłamię, ale nie drąż proszę tego tematu. Jak nikt rozumiał i jak nikt inny był o to wściekły, nie mogąc zupełnie nic z tym zrobić. Kontrola była czymś, czego nigdy mu nie dano.
Nie dawali odznaki za ładne oczy, za to dawali odznakę za stek kłamstw, napisanych w trakcie egzaminów wstępnych. Paradoksalnie, nagle przydał się fakt, że przemocy w ich domu nikt nigdy nie zgłosił, a zatem i nikt nie odnotował. Ciężko było Coltona podejrzewać o coś podobnego, kiedy patrzyło się na niego teraz. Czasem żałował, że jego ojca już dawno zjadło robactwo; ile dałby, by stawić mu czoła obecnie. I oddać. Zwyczajnie, po ludzku, oddać. Teraz, gdy w końcu mógłby mu się przeciwstawić jako równy, nie jako słaby smarkacz. Pokrętna sprawiedliwość dopadła go jednak wcześniej niż syn, prosto w objęciach młockarni.
Tym razem dałaś mi jakąś wskazówkę. — Zerknął na nią, kiedy zdjęła kaptur, chcąc kontrolnie sprawdzić, w jakim była stanie. W jego głosie nie było pretensji, raczej rozbawienie; przekonawszy się, że jej stan nie jest tak zły jak mogłaby wskazywać jej wiadomość, nieco odetchnął. Alkohol był złym doradcą i czynił jeszcze gorszym mówcą. Słowa, które na trzeźwo nie opuściłyby czyichś ust, wypadały bardzo łatwo. Colton wcale nie wierzył, że alkohol wydusza szczerość. Do pewnego momentu owszem. Równie często wyciąga jednak z ludzi to, co jest w nich najgorszego. Obnaża do kości wszystko to, co na co dzień nawet nie przychodzi do głowy. Niszczy i zostawia po sobie tylko kaca moralnego na drugi dzień.
Gdybyś wiedziała... Cisza, która nigdy nie była niezręczna, teraz nagle się taką stała. Zawieszony pomiędzy chęcią porozmawiania z nią a stwierdzeniem, że nie mają sobie już nic do powiedzenia, nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Jakie to absurdalne. Poważny pan agent nagle ma problem z czymś tak prozaicznym, jak rozmowa? Zawsze miał, zwłaszcza w sytuacjach takich, jak ta.
I co ja mam z tobą zrobić, Brent? — Zapytał retorycznie. Nie był już pewny, czy pyta jej, czy sam siebie.
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
4/3/2019, 16:58
Powrót do góry Go down
avatar
Lucy Brent
WIEK : 33
PRACA : prawnik
Przydrożny bar - Page 2 Tenor
SKĄD : Jewell
Nieaktywny/Dezaktywowany

Złudne poczucie kontroli pojawiło się w życiu dopiero niedawno, w tak zwanej dorosłości, którą niestety nie każdy przyjmował z wdzięcznością. Lubiła, kiedy myślano o niej jako o tej silnej kobiecie sukcesu, która wyrwała się z małego miasteczka i osiągnęła wszystko. Lubiła kiedy tak właśnie na nią patrzyli, bo choć ludzka wiara mogła czynić cuda sama siebie widziała jako niewiele więcej jak muszą larwę pełgającą nieporadnie po truchle codzienności która umarła z zaniedbania. Żywiła się smętnym ochłapem wygrażając pięścią bogu, że już niedługo niedługo zostanie pięknym motylem. Z tym, że larwy nigdy nie zmieniają się w motyle.
Pod ciężarem brudnego dzieciństwa, uformowana nieumiejętnym wychowaniem, połamana psychicznie śmiercią przyjaciółki, która uderzyła ją zbyt wcześnie, połamana fizycznie miłością Morgana, której nie mogła nigdy udźwignąć nauczyła się kłamać, tkać piękny gobelin łgarstw, który rozwieszała w oknach swojej duszy - Lucy Brent, prokurator, który wciąga Twoje grzechy na śniadanie i sra złotem.
Uśmiechnęła się, kiedy na nią spojrzał, uśmiechnęły się jej oczy, jest dobrze prawda? Tylko w środku zagrzmiała w oddali cicha burza zbliżająca się wolno, lecz nieubłaganie. Blada pręga na horyzoncie, taka, którą możesz obserwować ale przed którą nie da się umknąć, nie można uchylić, nie było na świecie takiego parasola dłoni, który by mógł Ci pomóc Lucy przed tym co nadchodzi.
Unikała w domu luster, nienawidziła luster. Nienawidziła swojego w nich odbicia, wizerunku jaki prezentowała. Nie mogła patrzeć ani na publiczną, ani na prywatną wersję siebie bo żadna z nich nie pokrywała się z jej własnym wyobrażeniem swojej osoby. Przez chwilę złudnie Nathaniel wyhodował w niej nieporadną łodyżkę poczucia własnej wartości, wraz z jego zniknięciem jednak nawet ten żałosny pęd złamał się, a zaręczynowy pierścionek, który wciąż nosiła na długim łańcuszku, ciążył na szyi niczym dyby. Żeby tym razem nie zapomnieć, żeby pamiętać, że po pewne rzeczy się nie sięga.
- Tym razem. - powtórzyła po nim nie ukrywając goryczy w głosie i choć próbowała twardo utrzymać jego spojrzenie, presja jasnych tęczówek zachwiała całą pozorną wesołością, uwydatniając aż za bardzo tę mikroekspresję, drgnięcie kącików ust, lekkie zmarszczenie brwi. Odwróciła wzrok bo przecież nie będzie przed nim płakać. Przed nikim nie będzie płakać. Po tamtym dniu na cmentarzu obiecała sobie, że już nigdy nie będzie płakać.
- Dwie rzecz, Wolfe. Chcę od Ciebie dwóch rzeczy, a potem dam Ci święty spokój. Daj boże tym razem na dobre. - sztylety słów wysunęły się, błyskając ostrzem w ciemności listopadowej nocy. Pomiędzy mdłą bielą a brutalną czernią nie było miejsca na szarości. Szumiące echo tych kilku piw z Gallagherem przechyliły szalę niebezpiecznie w stronę ciemności, a szczera obietnica nieokazywania słabości przeważyła ostatecznie. To nie będzie dobra noc. To nie będzie dobry tydzień. Z tym, że ani jedno ani drugie nie doświadczało zbyt wiele dobrego. Trudno byłoby spodziewać się, żeby z połączenia dwóch nizin wyrosła nagle święta góra. To nie płyty tektoniczne, tylko kartonowi ludzie
- Po pierwsze, teraz będziesz mnie słuchał. - zakomunikowała szorstko, zanim zdążyłby cokolwiek powiedzieć, szukając po kieszeniach bluzy swoich papierosów. Zdawałoby się, że kieszeni w bluzie nie ma wiele, a jednak jak trudno było znaleźć tę używkę, za której dymem tak łatwo się schować- A jak skończę, zawieziesz mnie do domu.
Wiedziała, że ta rozmowa nadejdzie prędzej czy później, że trzeba będzie spłacić ten kredyt, który zaciągnęła i z którym uciekła. Wiedziała, że w życiu może mieć wiele rzeczy, ale nie to, czego kupić nie można. Wspomnienie Wolfe'a, uczucie jakie do niego żywiła, było jak skradziona zabawka, znalezisko, które nigdy do niej nie należało. Choć przez te dwadzieścia lat niezliczoną ilość nocy wyjmowała z sekretnej szkatułki w pamięci jego obraz i obracała go w myślach, cenny diament w którego fasetach próbowała wymyślić, dostrzec jak bardzo się zmienił i kim się stał, co wydarzyło się w jego życiu, to przyszedł czas na to, by mu ten diament oddać. Nigdy nie należał do niej, a jej ręce nie były stworzone do czułej opieki nad takimi skarbami.
Podniosła się z kucek wyjmując papierosy, odwróciła się od niego zupełnie odpalając jednego i robiąc krok, jakby potrzebowała przestrzeni między nimi, by móc się swobodnie tu i teraz przed nim wyrzygać. Głęboki wdech wypełnił płuca nikotyną, niemal słyszała trzeszczące z wysiłku żebra i mięśnie okalające klatkę piersiową. Obłok, który opuścił jej wargi nie był może największy, jednak na tyle gęsty, by mogła zanurzyć w nim kolejne słowa.
- Od piętnastu lat obiecywałam sobie, że nigdy tu nie wrócę, zawsze obawiałam się powrotu do domu. Nie z powodu samego Jewell, to miasto mierzi mnie tak samo jak mierziło jak byłam dzieciakiem, jest jak widok sadu za oknem mojej babki, który zmienia się tylko pozornie, pozostając tak samo ponurym. - obróciła papierosa w palcach, przyglądając się wstążce dymu oplatającej jej palce- Czułam odpowiedzialność za to, że miałam czelność uciec. Jakim prawem mogłam to zrobić. - skrzywiła się pod nosem śledząc wzrokiem poszarpane na ciemnym niebie, czarne świeczki sosen w oddali. Wszystko, byle nie odwracać się do niego. Nie mogłaby znieść widoku jego twarzy. Nie mogłaby niczego więcej powiedzieć. - Od piętnastu lat borykam się z myślą, że powrót tutaj będzie wymagał ode mnie poczucia winy. I przysięgam, przepełnia mnie ono z każdym najdrobniejszym nawet oddechem. Wiesz, ja już nie przepraszam. Jestem na to za stara, nie używam tego słowa, a od lat czuję w kościach, że moja obecność w Jewell to ciągłe oczekiwanie przeprosin. Niech będzie. To ostatni raz. - papieros wylądował ponownie pomiędzy jej ustami- Nie przepraszam, że śmiałam szukać ratunku przed ciemnością tego miejsca sama. Że wybrałam życie, zamiast śmierci bo przysięgam Ci, Colton, gdybym wtedy nie wyjechała powiesiłabym się na tym starym drzewie za Twoim domem. Żeby mnie tam znaleźć nie potrzebowałbyś wskazówek, widać je dobrze z Twojej sypialni. - uniosła uciszająco dłoń, bo choć nie patrzyła w jego stronę czuła, że chciałby coś wtrącić.- Nie jest mi przykro, że zamiast szukać pomocy uciekłam przed Morganem. Bałam się go. Chuj, boję się go nadal, choć wyprę się tych słów jeśli ktokolwiek o to zapyta. Zabiłby mnie, gdybym się wcześniej nie zabiła sama. Nie przepraszam za zostawienie mojej żałosnej, smutnookiej matki, cienia dawnej siebie. Nie jest mi przykro, że zostawiłam Davida w tyle, on i tak już nie ma do mnie żalu. Nie przepraszałam Trevora za długie lata milczenia, obojętnego mijania na korytarzach uczelni. Pieprzyć to, nie przeprosiłabym nawet Harper bo myślę, że obie nosimy ten sam pierwiastek spierdolenia, małego uciekiniera uchylającego się przed życiem. - kulka popiołu odpadła od papierosa z kolejnym podmuchem wiatru wywołanym niezdecydowanym krokiem w byle jaką stronę- I nie mogę tego znieść, bo byłam pewna, że ze wszystkich ludzi na całym świecie tylko Ty zrozumiesz od razu dlaczego mnie nie ma, ale widok Twojej surowej twarzy, tej doskonale ukrywanej pretensji w Twoich oczach sprawia mi fizyczny ból, którego nie mogę znieść. - podniosła dłoń i dotknęła okolic mostka odwracając się w jego kierunku. Z trudem, jak żelazna sztaba gnąca się pod żarem ognia- Tu. O tu. Więc przepraszam Ciebie. - wymagało to gargantuicznego wysiłku, by w tym momencie skierować oczy w pobliże jego oczu. In for a penny, in for a pound. By dopełnić wyznania musiała jeszcze tylko dźgnąć go prosto w serce. Żeby mieć pewność, że już nigdy, że nigdy nikt. Żeby go zrazić. Odstraszyć. Obrazić.- Ale gdybym cofnęła czas, zrobiłabym wszystko dokładnie tak samo. - powiedziała z kamienną twarzą.
Żal w jego oczach sugerował, że miała dla niego jakieś jeszcze znaczenie. Jakikolwiek nie byłby to ułamek dawnych uczuć głębokiej przyjaźni, nie zasługiwała na to, na jego żal, na tęsknotę, na zmartwienie. Choć trwała wiernie przy jego boku przez tak wiele szczenięcych lat nigdy nie umiała go dopełnić, nie czuła się wystarczająco mądra, ciekawa, spostrzegawcza i pomysłowa by nawet otwarcie zabierać głos w dyskusjach. Snuła się z grupą raczej z tyłu, chowając za sceptycyzmem i wstydem, pozwalając na nieśmiałe gesty jedynie kiedy otaczała ich subtelna przestrzeń samotności. Tak jak wtedy nie miała odwagi prosić go o jego uwagę, tak teraz, dwadzieścia lat później, była na tyle dorosła, by upewnić się, że nawet gdyby była ku temu sposobność taka sytuacja się nie zdarzy. Była gotowa powiedzieć wszystko.
Drogi Coltonie Wolfe, chciałabym, żebyś mnie znienawidził.
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
4/3/2019, 18:50
Powrót do góry Go down
Colton Wolfe
Colton Wolfe
WIEK : 35 lat
PRACA : agent federalny
Nieaktywny/Dezaktywowany

Drobna acz znacząca różnica między nimi; Colton nie wrócił tu jako człowiek sukcesu, choć wiedział dobrze, że myślenie w ten sposób niebezpiecznie zakrawa na jakiś przejaw fałszywej skromności. Ale nie było mu wcale dobrze ze spojrzeniami, jakie na niego padały. Nie było mu dobrze z tym, co ludzie z pewnością mówili. Garnitur i odznaka z napisem "FBI" miały najwyraźniej stanowić o tym, że stał się kimś, że wyszedł na ludzi. W ich oczach nie było to nic dziwnego; może od czasu do czasu ktoś pokręcił głową, wspominając jego ojca. Szkoda, że Wolfe senior tego nie widzi. Ano nie widzi. Zupełnie nie o to chodziło. Problem leżał w zupełnie innym miejscu, gdzieś u samego źródła jego istnienia. Nie czuł żadnej satysfakcji płynącej z tego, kim teraz był, również patrząc na to przez pryzmat tego, że gdzieś w głowie czaiła się niebezpieczna myśl, że coś za łatwo to wszystko przyszło, coś za bardzo pokrywało się z tym, o czym kiedyś, w najbardziej niefortunnym momencie swojego życia pomyślał. Zupełnie jakby zaaplikował sobie placebo, które wstrzeliło go w nienależne mu miejsce, które teraz zajmował i nie potrafił oddać. Chciał głęboko wierzyć w to, że sobie na to wszystko zapracował, a jednak zawsze gdzieś w głębi świadomości kryła się ta perfidna niepewność... A co jeśli wcale nie? Niepewność, która tak zupełnie do niego nie pasowała, bo ją w sobie skutecznie zabił, otulając się pozorem spokoju, którym emanował na wszystkie strony. Również teraz. Uśmiech Lucy był zwiastunem katastrofy, czuł to w kościach niczym rasowy pesymista. Naprawdę chciał jedynie machnąć ręką i powiedzieć, że nic się nie stało. Nie ma problemu, sam też by się sobą nie przejął, gdyby był na jej miejscu. W końcu każdy stąd prędzej czy później uciekł, bo Jewell było jak czarna dziura, która wysysała z człowieka wszystkie siły witalne i pozostawiała go bez niczego. Ale nie zrobił tego, bo byłoby to kłamstwo, a on bardzo nie lubił kłamać. I pewnie dlatego sam nigdy nikomu nie wręczył pierścionka. Nie potrafiłby spojrzeć kobiecie w oczy i zapewnić o tym, że będzie jej strzegł jak skarbu i dzięki niemu nie spotka jej żadna krzywda. Oglądał zdjęcia ze ślubu rodziców, byli tacy cholernie szczęśliwi, a jednak potem coś pękło. I pękało co tydzień. Łuk brwiowy matki, nos, nadgarstek. Nie jesteśmy swoimi rodzicami, a jednocześnie tak często podświadomie idziemy utartym przez nich szlakiem. I był na siebie wściekły, że poświęca temu tyle czasu i rozmyślań, a jednocześnie nie potrafił przestać. Wracało w koszmarach. Nie powinien był dostać broni do ręki, a jednak dostał. Naprawdę potrafił oszukać profilerów, grać tak przekonująco, by nikt nie dostrzegł, że to co udaje chłodny profesjonalizm, jest tak naprawdę zwykłą pustką?
Nie odezwał się, obserwował. Skinął tylko głową gdy zarządziła, że ma słuchać, choć wyczuwał po szorstkim tonie, że zaraz może zrobić się mało wesoło. Rozłożył ręce, jakby na znak zgody, a choć spodziewałby się, że na podobny komunikat jego myśli oszaleją, był całkowicie spokojny. Jakby czuł, że być może w końcu dostanie wyjaśnienie, którego tak bardzo potrzebował te dwadzieścia lat temu. Kiedy zrobił z siebie kretyna, uparł się, że ją znajdzie, a potem przegrał tę bitwę, gdzie na szali była położona ich przyjaźń. Również wstał, choć nie przestał opierać się o samochód. Krople deszczu, którymi był pokryty, wsiąkły w materiał płaszcza. Obserwował Lucy. Wydoroślała. Uśmiechała się teraz inaczej, chodziła inaczej. Zmiany sięgały głębiej, niż takie powierzchowne niuanse jak kolor włosów, który podkreślił tylko, jak jasne były jej oczy. Coś umarło.
Po prostu słuchał. Wbijał w nią wzrok, jakby była jedyną osobą, jedynym przystankiem pośrodku niczego i słuchał. Tak, jak kiedyś godzinami mógł jej słuchać, tak i teraz słuchał, a choć pewnie chciałby wykrzesać z siebie jakąś iskrę złości, nie potrafił. Chociaż potrzebował tych wyjaśnień, pewnie by wolał, żeby nigdy nie padły; dałoby mu to komfort życia w wiecznej pretensji, wygodnego przerzucenia całej odpowiedzialności na tę drugą osobę, której przecież nie widział, więc wszystko było w porządku, prawda? Był właściwie sobą całkowicie rozczarowany. Nigdy nie podejrzewałby się o podobne odczucia. A może znów do głosu dochodził jego odwieczny problem: naprawdę tak czujesz, czy tylko ci się wydaje, że powinieneś? Jak kłamstwo, które powtarzane milion razy w końcu stanie się prawdą. Jak zacierające się w głowie wspomnienia, które po czasie zlepiają się z wytworami wyobraźni do stopnia, że ciężko odróżnić fikcję od rzeczywistości. Czy mogło tak być i z emocjami? Nie chciał zastanawiać się, na ile poważnie mówiła o wieszaniu się za jego domem. Te słowa były jak policzek; jak nóż wbity pod żebra. Zrobiłabyś mi to? Miał ochotę zapytać, ale pytanie nie padło. Nagle dziwnie tym wszystkim przytłoczony, ilością słów, mocą tego wyznania i tych nieszczęsnych przeprosin, które w końcu padły po tylu latach, nie wiedział co ma jej odpowiedzieć.
Poszedłem najpierw do twojej matki — zaczął. Najchętniej zapaliłby papierosa, ale limit na dzisiaj wyczerpał razem z Jessie. Zatęsknił nagle za ogrodową ławką, zapadającą ciemnością, wilgocią mżawki i kocem w kratkę. Nawet za tym paskudnym kotem, który znienawidził go od pierwszego wejrzenia.  — Nie chciała mi powiedzieć, gdzie studiujesz. Przepatrzyłem wszystkie uczelnie w stanie. A potem i w okolicznych stanach. Myślałem, że Morgan coś ci zrobił, więc poszedłem też do niego. Daliśmy sobie po pysku, ale powiedział, że nie wie gdzie jesteś. Pytałem w Jewell. Pytałem w okolicznych wiochach. Nie policzyłabyś, ile mil zjeździłem na rowerze licząc, że trafię gdzieś na twój ślad. Pieprzone szaleństwo, zmowa milczenia. W akademii policyjnej dalej cię szukałem. Najbardziej bałem się, że pewnego dnia dostaniemy zgłoszenie o szczątkach w lesie, a ja przyjadę na miejsce i będę wiedział, że to jesteś ty — urwał, poprawiając okulary, które w końcu zdjął i wsunął do kieszeni. Zbierająca się na nich para zasnuwała świat. Miał zupełnie spokojny głos, jakby pogodził się już z tym, że popełnił błąd. Własna głupota dotarła do niego po latach. Skoro tak dobrze ją znał, to dlaczego nie przeczuwał, że po prostu uciekła? Czyżby wcale jej nie znał? Czy po prostu przypisał sobie znacznie większe znaczenie, niż miał w jej oczach naprawdę? Wbił w nią spojrzenie. Akurat ono jedno niewiele się w Coltonie zmieniło, choć w kącikach oczu przybyło zmarszczek. Tak samo intensywne, lodowate i błękitne jak lata temu. Po co jej to w ogóle powiedział? Teraz to już nie miało sensu. Tamte chwile minęły bezpowrotnie i chyba nie było już nic, co mogłoby to zmienić. Musieliby się wpierw zmienić oni sami, a na to chyba było za późno, chociaż przecież nie byli jedną nogą w grobie... Pozornie, bowiem żadne z nich nie miało pojęcia, jak blisko spełnienia własnego przeznaczenia się znajdują.
Chciał jej powiedzieć, że wystarczyłoby zostawić kartkę. Nieważne, czy z napisem wyjeżdżam, pa czy po prostu z napisem spierdalaj, nie szukaj mnie. Łudził się głupio, że chociaż tyle mu się od niej należało. I przeliczył się z kretesem, zresztą nie pierwszy raz. Teraz stała tutaj i prosto w oczy mówiła mu, że zrobiłaby to jeszcze raz, dokładnie wszyściuteńko tak samo. I nie winił jej za to, już nie, bo w końcu pojął istotę problemu. To on był tutaj winny, nie ona. Mógłby z nią zagrać w tę grę. Ja znienawidzę ciebie, a ty znienawidzisz mnie. A potem nigdy więcej już by się nie spotkali, zostając z tym głupim uczuciem pretensji już do końca życia. Tylko czy było warto? Dlaczego właściwie roztrząsali znów coś, co wydarzyło się tak dawno i tkwiło jak cierń w boku, bolący przy każdym ruchu, odkąd przyjechał na stare śmieci?
Prosisz mnie teraz o wybaczenie zapominając, że podstawą żeby je uzyskać jest żal za to, co się zrobiło. Ty nie żałujesz, więc jaki jest sens, Lucy? — Jej imię wypowiedział prawie troskliwie. To nie brzmiało jak pretensje; głos miał całkowicie łagodny, a spojrzenie utkwione w jej.
Próbujesz ulżyć mi, czy sobie?
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
4/3/2019, 19:57
Powrót do góry Go down
avatar
Lucy Brent
WIEK : 33
PRACA : prawnik
Przydrożny bar - Page 2 Tenor
SKĄD : Jewell
Nieaktywny/Dezaktywowany

Widząc to, że stał a nie kucał spłoszyło ją nagle jak zająca na polanie obcy szmer w trawie. Lucy Brent od wielu lat nie wzruszała się łatwo. Trzeba było być naprawdę kimś, by ją wytrącić z równowagi. Nawet, jeśli wewnątrz drżała jak wiatrem targana brzózka, na zewnątrz pozostawała niewzruszonym głazem. Zimną panią prokurator. Cofnęła się krok, starając się zagrać, że to od niechcenia, a nie ze zdziwienia, że on stoi. Że jednak jest bliżej, niźli się tego spodziewała, niżby tego chciała. Gorąca kula strachu podchodziła jej do gardła, paliła krtań, obawiała się, że za chwilę pójdą jej nosem iskry, mimo to nie drgnęła jej nawet brew. Powoli podniosła dłoń i zgarnęła wilgotne kosmyki grzywki do tyłu odsłaniając swój nieskazitelny profil. Spędziła zbyt wiele godzin studiując synergologię by teraz przegrać. Wiedziała dobrze, że najlepsi agenci federalni to ci, którzy talent do rozumienia mowy ciała mieli wrodzony. Intuicję do dostrzegania drobnych gestów. Teraz, jeśli kiedykolwiek, rozgrywała swoją najtrudniejszą szachową partię, bo choć niejednokrotnie imponowała na sali rozpraw posągową powagą, to nigdy wcześniej, tak jak teraz, nie czuła autentycznego, fizycznego bólu istnienia. Reumatyzm nasilał się z każdym epizodem stresowym, ramiona, łokcie, kolana pulsowały tępym bólem, a ona musiała wytrzymać. Wytrzymać to spojrzenie, słowa, które opuściły jego usta, historię, której się spodziewała, ale której w rzeczywistości wcale nie chciała usłyszeć. Powtarzała sobie w głowie, że jest do tego zdolna, że jest Junzi, konfucjonistycznym wzorem cnoty, że może przyjąć cały jego gniew i strawić go, by w zamian oddać zupełnie inną emocję. I robiła to, patrząc w jego piękne oczy słuchała widząc w duchu jak pędzi na swoim rowerze od sąsiada do sąsiada szukając i pytając. Przełknęła ślinę, co wcale nie pomogło na tę kulę żaru gnieżdżącą się w gardle. Czuła jak pompa w piersi pęka, ból osierdzia promieniuje we wszystkie strony, czuła jego niepokój o nią, czuła jaki był zagubiony, czuła, że miał święte prawo się gniewać, że zachowała się jak gówniara. Czuła jego żal, tak bardzo, że trudno jej było oddychać i choć Patterson, jej profesor synergologii zacmokałby z niezadowoleniem, choć wciąż nieudolnie walczyła ze swoim ciałem i mimiką jej oddech stawał się coraz płytszy. Każda komórka ciała wrzeszczała domagając się tlenu i krwi.
- Zawsze byłeś raczej głupi. - jeśli wcześniej celowała kolcem w okolice jego piersi, teraz wiedziała, że wyrywa mu z niej serce- Przepraszam Cię, bo na to zasługujesz. Przepraszam Cię, bo tego potrzebujesz. Już od dawna nie liczy się to, czego ja żałuję i czy jest mi lekko czy nie. - podniosła wyżej podbródek jakby to mogło pomóc jej utrzymać się na nogach. Łydki zadrżały niebezpiecznie. - Myślę teraz, że nigdy się nie liczyło. Nie tak bardzo jak Ty. - spuściła lekko wzrok i podeszła do niego, czując się, jakby wchodziła w kolczaste trujące krzewy, z każdym centymetrem bliżej paraliżujące jej układ motoryczny, jej płuca, jej mózg. Upuściła papierosa odwracając głowę i kładąc mu dłoń na piersi. - Powiedz, dlaczego zacząłeś mnie szukać dopiero, kiedy mnie już nie było. - oparła się o niego w takim samym geście jak robiła to zawsze, jakby znów mieli po dwanaście lat- Dlaczego nigdy nie pytałeś, wierząc w to, że skoro nic nie mówię to wszystko będzie w porządku.
Czuła się jak gówno, obracając tym nożem, w tej jednej sekundzie zapragnęła nieżyć po prostu, takim ścierwem będąc jeszcze ocierała się o niego jak dziecko.
To wszystko nie tak.
Miała nadzieję, że to wszystko potoczy się inaczej. Od momentu przekroczenia granicy miasteczka te kilka dni temu liczyła na to, że obecność w domu, spotkanie dawnych przyjaciół rozbudzi w niej iskrę życia. Zamknięta wieki temu w piwnicy mała Lulu obudzi się z wiecznego snu i naprawi wszystko. Marzyła o tym niejednokrotnie, nawet przed chwilą kucając koło samochodu, że spotkanie z Coltonem będzie jak finalne dopasowanie tych dwóch niedorobionych puzzli, których nie dało się do tej pory nigdzie wpasować. Że klikną, wypłynie z nich ta czarna trucizna i ugłaszczą zmierzwione, splątane myśli własnych słabości. Chciała ująć jego twarz w dłonie i pierdolić konwenanse, ucałować powieki i powiedzieć prawdę. Że co tydzień sprawdzała małomiasteczkowe media, zastanawiając się jak się miewał. Sprawdzała internetowe profile ich wspólnych znajomych w poszukiwaniu ogryzków informacji o tym co się dzieje w jego życiu. Chciała zerwać z twarzy tę odrażającą maskę potwora bez serca i przyznać się otwarcie o tym, że żyje w strachu, że jej ciało umiera przepełnione lękiem. Opowiedzieć o bezsennych nocach przepełnionych przerażeniem, poczuciem zbliżającego się nieuchronnie koszmaru. Przeczucie, że zaciągnięty u losu dług, ziarno ślepej kury to jednak jakiś potworny spisek. Prosić, nie, błagać o to, żeby zrozumiał, żeby ją schował gdzieś w bezpieczne miejsce. Przyznać się, że jest głupia, że jest słaba, że nie daje sobie rady i nigdy nie dawała. Przestać do cholery udawać niewzruszoną świętą krowę, w której obraz zdawało się tak łatwo właśnie uwierzył. A jednak jej dłoń pozostała zimno na jego piersi, kark ugięty zmuszał twarz do spoglądania w ziemię zamiast w jego twarz. Rozdrapywanie ran nie miało sensu, kiedy na ich miejscu znajdowały się już grube, szpetne blizny. Okazywało się bowiem, że pewne rzeczy, które sami sobie poucinamy jednak cudownie nie poodrastają. Bo cuda się nie zdarzają, a już na pewno nie tym, którzy są przeklęci.
- Nie jest mi przykro. – poczuła, że coś w niej umiera. Dawno temu obiecali sobie siedząc na kamieniu na łące, że do końca świata i jeden dzień dłużej, że nigdy, komu jak komu, ale sobie wzajemnie nie skłamią. A jednak. Jedynym jej pomysłem na to, by jego życie było lepsze było pozbyć się z niego tej trucizny, którą była ona sama. Wyrwanie tego chorego zęba, amputowanie niewydolnego organu, wymazanie złego wspomnienia.- Nie proszę Cię o wybaczenie, bo nie możesz tego zrobić. Nawet gdybyś mógł, to nie chcę, żebyś mi kiedykolwiek wybaczył. – jak bohater filmu o efekcie trzepotu skrzydeł motyla, przekonywała się, że żeby uratować ich obojga musiała uciąć to wszystko przy samym korzeniu. Głupia gęś zapomniała jednak, że to właśnie korzeń jest kolebką życia. Zaciskając nieświadomie palce na jego koszuli uderzyła czołem w jego pierś. Nie becz, Lucy, nie wolno Ci już nigdy płakać. Zaciskała twardo powieki, zaciskała ciasno usta, wstrzymywała oddech nie chcąc patrzeć na to, do czego doprowadziła. Jak stojący na mostku kapitan tonącego statku, który własnoręcznie wybił w dnie rufy dziurę niczym lej po bombie.
Trzask pękającej zbroi poniósł się echem po kopule jej głowy, a może był to daleki grzmot burzy nadciągającej gdzieś z głębi stanu, o której może wspominali w radiu, a może to jęk Boga?
- Tak bardzo na Ciebie nie zasługuję, Colton. – szept niewiele głośniejszy od westchnięcia wyrwał się z jej zasznurowanych chorym poczuciem obowiązku ust.- Od dwudziestu lat czuje się porzucona na swoje własne życzenie. Twoja obecność jest tym czego potrzebuję i czego nie mogę mieć...
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
4/3/2019, 21:09
Powrót do góry Go down
Colton Wolfe
Colton Wolfe
WIEK : 35 lat
PRACA : agent federalny
Nieaktywny/Dezaktywowany

Łatwiej było poddać się chłodnemu profesjonalizmowi, kiedy miało się do czynienia z obcymi ludźmi. Tajniki ludzkiej mowy ciała nie miały przed nim tajemnic, zupełnie tak, jak Lucy doskonale wiedziała co ukryć i w jaki sposób. Siłowali się w tej chwili jak tytani; które pierwsze schrzani sprawę? Colton przeoczy, czy Brent się złamie? Walka była wyrównana; gra pozorów choć misternie utkana, zdawała się zawodzić z każdą sekundą. Mimo że przeczuwał, że zaraz oberwie rykoszetem, był spokojny, bo właściwie czegokolwiek by już nie powiedziała, nie byłaby go w stanie tym zranić. Żyła, to się liczyło. To, jakie wybory w życiu podjęła, co robiła, z kim się wiązała... Nie miało już większego znaczenia. Miała swoje życie, a on miał swoje. Sądził jednak, że pojęcie tego przyjdzie mu prościej, niż przyszło faktycznie. Spodziewał się ciosu. Obserwował ją, a w jego oczach nie odbijał się nawet cień emocji. Gdyby się uparła, to pewnie dostrzegłaby w nich swoje własne odbicie. Nie był już dawnym Coltonem, choć może czasem by tego bardzo pragnął. Dorosłość nie rozwiązała wszystkich problemów, a jedynie stworzyła kolejne. Nigdy nie powiedziałby, że śmierć Davida wywoła aż taką lawinę wydarzeń; tymczasem nie był nawet w połowie świadomy tego, jak daleko to sięga i że zaczęło się już dawno, pewnej letniej nocy dwadzieścia lat temu w opuszczonej chacie.
Zawsze byłeś raczej głupi nawet go nie uraziło; pokryło się idealnie z tym, o czym sam myślał. Owszem, był. Mógł o to winić tylko i wyłącznie samego siebie. Stał w miejscu, pozwalając jej się zbliżać, chociaż z każdym jej krokiem miał coraz większą ochotę przerwać tę farsę, poprosić, żeby wsiadła do samochodu, włączyć radio, by nie kłopotać się dalszym kontynuowaniem rozmowy i zwyczajnie odwieźć do domu, tak jak obiecał. A jednak pozwolił jej na wylewanie całego tego paskudnego jadu, a każde słowo było jak małe zwycięstwo, bo pokrywało się co do joty z jego własnym osądem całej tej sytuacji.
Najwyraźniej ulokowałaś zaufanie w złej osobie — rzekł cicho, bez żalu. Jej pretensje były łatwiejsze, niż wysłuchiwanie przeprosin. Potrzebował ich, a gdy już padły zrozumiał, że wcale ich nie chciał. A może chciał, ale to było dawno temu. Miał wrażenie, że Lucy próbuje obudzić w nim emocje, których już od dawna w nim nie było. Teraz nawet uraza związana z tym, że z Trevorem utrzymywała kontakt, wydawała się śmieszna i małostkowa. Tak, był głupi. I jak nigdy dotąd, w tej chwili tej głupoty był świadomy. Dlaczego nigdy nie pytałeś? Czy ona go w ogóle kiedykolwiek znała? Oczywiście, że nie pytał. Nigdy nie pytał i rzadko kiedy w ogóle coś mówił. Taki już był, milczący dziwak; nawet mu z tego powodu nie dokuczano, bo inne dzieciaki zwyczajnie się go bały. Z Harper, Davidem, Amber i Lucy było inaczej; oni to milczenie rozumieli. Oni nigdy nie naciskali wiedząc, ile kosztuje każde słowo, w których Colton był tak cholernie oszczędny. Jedyna odpowiedź na skierowane do niego zarzuty była właśnie taka; bo po prostu taki jestem Lucy. Nie potrafiłem, nie potrafię i nie będę potrafił inaczej.
Wolał ją chyba taką, jak gdyby miała zrobić to, na co naprawdę miała ochotę. Czułe gesty i wielkie słowa nigdy nie były dla niego stworzone, bał się ich jak ognia, zbyt dobrze zdając sobie sprawę, że nie byłby w stanie odpowiedzieć na nie tak, jakby tego oczekiwała druga strona. Uczucia w jego wykonaniu były krzywe i jakieś niewymiarowe; niezgrabne, niezręczne, wypaczone. Jej dłoń choć zimna, paliła. Inferno. Piekło skute lodem jej jasnych oczu. Jak mógł pomóc komuś, skoro nie potrafił nawet pomóc sam sobie? To wszystko zabrnęło zbyt daleko. Nie powinien był wdawać się w tę rozmowę, powinni już być w drodze do jej mieszkania. Była blisko, za blisko, wyduszając z niego resztki oddechu.
To co mam zrobić? — Krótkie pytanie zadane szeptem, padło właściwie tuż nad jej głową. Żałował, że to zrobiła, żałował, że tego nie powstrzymał zanim znalazła się w zasięgu jego rąk. W pierwszej chwili jednak nie odwzajemnił tego gestu w żaden sposób, zbyt porażony tym przekroczeniem, jak mogło się wydawać, cienkiej granicy. Dopiero po chwili podniósł ramiona, a te wydawały się nagle ciężkie jak z ołowiu. Zamknął ją w uścisku; początkowo zupełnie lekko, jakby nie chciał jej zgnieść, bo taka była delikatna. Dopiero potem złapał pewniej, a i tak czuł się jak złodziej. Jakby ukradł komuś kawałek z życia, który nie miał prawa należeć do niego. Oparł podbródek na jej głowie i przymknął oczy. Tylko na chwilę. Pachniała deszczem, nocą, nutą perfum, których nie znał. Wszystko to było tak absurdalnie niesprawiedliwe. Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć. Zawsze tak profesjonalny, zawsze tak taktowny, umilkł i najchętniej zrobiłby cokolwiek, byle tylko nie usłyszeć tego, co powiedziała. Słowa niosły za sobą dużą odpowiedzialność; większą niż taka, której był w stanie sprostać. Kiedyś, teraz, w przyszłości. Gdyby pozostały mu jeszcze jakiekolwiek złudzenia, pewnie wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, może byłby wówczas w stanie odpowiedzieć jej tak, jak tego oczekiwała.
Byłabyś rozczarowana znając mnie teraz. — Nawet nie oddychał, jakby bał się, że ją spłoszy, albo że Lucy zaraz rozpłynie się w rozrzedzonym, nocnym powietrzu. Dwadzieścia lat to wystarczająco, by wszystko zmienić; Wolfe uważał, że tak się właśnie stało. Kurczowe trzymanie się przeszłości raczej nie mogło żadnemu z nich wyjść na dobre. To się musiało kiedyś skończyć. On nie był już Coltonem jeżdżącym po okolicy na rowerze; ona nie była Lucy, która zgubiła drogę powrotną do domu. Czas na nich nie poczekał.
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
8/3/2019, 14:49
Powrót do góry Go down
avatar
Lucy Brent
WIEK : 33
PRACA : prawnik
Przydrożny bar - Page 2 Tenor
SKĄD : Jewell
Nieaktywny/Dezaktywowany

Żonglowała słowami przez dłuższy czas, umiejętnie jak chirurg, uczyła się tego przecież i praktykowała od wielu lat, nazywanie niektórych myśli kiełkujących w głowie rozmówcy, wywoływanie pożądanej w danej sytuacji emocji, reakcji. Wyrachowany socjopata bez głębszego poczucia winy, ani sumienia jako takiego w ogóle. Mogła jedynie przewrócić oczami na jego opinię, bo nie to chciała w sumie osiągnąć, ale tego mogła się spodziewać. Nie był już osobą, którą znała lepiej niż siebie. Nikogo już nie znała lepiej niż siebie. Nawet siebie.
- Nic. - odpowiedziała na jego pytanie równie cicho, po czym znów uderzyła głową w jego szeroką pierś jak zrezygnowany głupiec czołem w ścianę. Nic nie rób, Colton. Zostaw mnie samą sobie. Mogłaby tego zażądać i była na granicy pewności, że właśnie to by zrobił, że to by było najlepsze rozwiązanie, widziała to w stoickim, pozbawionym emocji spojrzeniu jego oczu.
Od wielu lat zastanawiała się, czy jej życie byłoby prostsze gdyby nauczyła się werbalizować swoje potrzeby. Daj. Weź. Zrób. Zostaw. Nigdy tego nie potrafiła, jeszcze jako dziecko sprawdzała się lepiej w koleżeńskim gronie będąc jedynie tą podążającą za grupą. W świecie prawników wyglądało to zupełnie inaczej, miała swoją zbroję i maskę, ogrom wiedzy jak tarczę za którą chowała się sprawnie szyjąc z łuku argumentów prosto w tęgie głowy przeciwników na sali sądowej. Jako prawnik nie miała ani serca ani duszy i dopiero powrót do domu zaczął ją uświadamiać, że ten stan jest najzdrowszy. Widok przyjaciela sprzed lat, który najwyraźniej uległ resekcji tychże składowych osobowości jedynie ją w tym przekonaniu utwierdził.
Podbródek Wolfe'a ciążył jej na głowie jak na końskim karku chomąto. Czuła się nagle zupełnie nieprzygotowana na to spotkanie, czuła, że nie powinna tu być. Ani w jego ramionach, bo to nie jest jej miejsce, nigdy nie było, ani pod tym barem, ani w ogóle w Jewell. Ten świat był światem małej Lucy, tej, którą sukcesywnie próbowała w sobie udusić każdego dnia. Pobyt w rodzinnych stronach przekonywał ją jedynie, że ożywianie tego wpół martwego obrazu samej siebie jest nie dość, że bezowocne, to bardzo, ale to bardzo bolesne. Odruchem każdego stworzenia na ziemi jest uchylanie się od bólu. Nawet ślimaki to robią, więc dlaczego, na boga, Brent musiała pchać gębę prosto do pieca?
- Gdybyś mnie poznał teraz to byś mnie nienawidził. - odpowiedziała równie cicho nie unikając szczerości w tych słowach. Trudno było udawać inaczej, skoro ona sama siebie nienawidziła. Domyślała się, że w jego pamięci jak i pamięci wszystkich innych których porzuciła wieki zdawać by się mogło temu, jej matki, Jima, Harper, wciąż była tą cichą, empatyczną dziewczyną o spokojnym usposobieniu i wielkiej wiedzy na tematy abstrakcyjnie różne. Wolała siebie sprzed lat, powrót jednak do korzeni wydawał się stanowczo zbyt trudny.
Trudno jej było powiedzieć ile minęło czasu w tej ciszy przerywanej bardzo delikatnym werblem drobnych kropel nocnej mżawki. Objęcia, którymi ją uraczył przez krótką chwilę wydawały się być dokładnie tym, czego potrzebowała, wraz jednak z kolejnymi wdechami nocnego powietrza czuła, że zmieniają się w zimną i sztywną stal. Kajdany trzymające ją w miejscu, w którym nie powinna być. W którym nie chciała być. To wszystko błąd matriksa, nieudana kalkulacja, wszystko porażka w kolejnym podrzuconym jak kłoda pod nogi zadaniu, którym uraczył ją parszywy los.
Odchrząknęła by zmotywować się do ruchu, alkohol choć upijał ją z łatwością, w małych ilościach szybko ulatywał z organizmu. Wraz z pierwszą falą trzeźwości poczuła się nagle jak kompletna kretynka, którą nie oszukujmy się, zawsze była. Wyślizgnęła się na odległość ramion i odeszła w kierunku drzwi pasażera samochodu.
- Wybacz, że zawracam Ci głowę w środku nocy, ale nie mogę prowadzić pod wpływem. - powiedziała patrząc gdzieś w przeciwnym kierunku, jakby tam poza nimi był jakiś trzeci rozmówca- Będę wdzięczna, gdybyś odwiózł mnie do hotelu.
W linii mięśni drgających na żuchwie można było w półmroku dostrzec nerwowy taniec zaciskanych zębów. Ostatni jęk małej Lucy dławionej brutalnie wewnątrz umysłu dorosłej, pozbawionej wzruszeń kobiety. Potrzebowała chwili by zebrać się do kupy, opierając dłonią o samochód z wzrokiem wbitym w ciemność. Kiedy spojrzała na niego ponownie nie próbowała nawet okazywać skruchy. Wślizgnęła się, jak robak, w swoją zbroję, poddając zupełnie bo nie było po co się uzewnętrzniać. Czas na nich nie zaczekał.
- Wybacz mi też wcześniejszy bełkot, jak mówiłam jestem pod wpływem. - najwygodniej będzie o tym absurdzie zapomnieć. To powiedziawszy otworzyła drzwi i wsiadła do środka, masując zawzięcie kark, czując jak chroniczny ból stawów uderza w nią z siłą pociągu towarowego. Nie chciała już z nim rozmawiać. Wolała już z nikim nie rozmawiać. Wcisnęła guzik włączający radio, bo radio przecież zawsze łata tę niezręczną dziurę ciszy między pasażerami.
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
16/3/2019, 18:30
Powrót do góry Go down
Colton Wolfe
Colton Wolfe
WIEK : 35 lat
PRACA : agent federalny
Nieaktywny/Dezaktywowany

Czy czuł, że ją rozczarował? Być może, gdzieś podskórnie, namacalnie rozumiał, że zawiódł. Ale nie mógł z tym nic zrobić, nie potrafił się tym nawet należycie przejąć, jakby coś w nim umarło już jakiś czas temu, a teraz dźgał jedynie patykiem gnijące zwłoki, próbując z nich wykrzesać coś, czego od dawna już tam nie było. Miał ochotę powiedzieć, że nie chciał, żeby tak wyszło, ale co by to zmieniło? Nic, bo nie byliby w stanie cofnąć czasu. Skoro nie żałowali tych dwudziestu lat, nie żałowali decyzji, które wtedy podjęli, nie było już chyba o czym tak naprawdę mówić. I chociaż wciąż wskoczyłby za Lucy w ogień, nie byli już dziećmi. Prawdopodobnie stali się tym, czym stać nigdy się nie chcieli. To zabawne, bo jako dziecko uważał, że nie mogłoby go spotkać nic gorszego, niż pójście w ślady ojca. Był na tym celu tak skoncentrowany, że nawet nie zauważył, że dbając o to, by nie stać się taki jak on, stał się wynaturzeniem na zupełnie inny sposób. Ranił tych, którzy byli mu bliscy; niezależnie od tego, czy kiedyś, czy teraz. Zacisnął zęby, kiedy uderzyła w niego czołem, jakby stanowił ścianę płaczu, pod którą przyszła zmówić modlitwę o powrót do tego, co utracone. Oboje wiedzieli, że na te modły nikt nie odpowie.
Nie chciał, żeby widziała tą nicość w jego oczach. Nie rozumiał już. Łatwo było zwalać na nią całą winę przez ostatnie dni, ale teraz dostrzegał winę tylko w sobie. Z serii pytań, które chociaż chciał zadać, niemal rozpaczliwie, nasuwało się kolejne: dlaczego jesteśmy tacy? Może gdyby tylko potrafili wykrzesać z siebie więcej, wszystko wyglądałoby inaczej? Tego jednak się nie dowiedzą, bo oboje życie brali takim, jakim było. Oboje podjęli decyzję o starcie w zawodzie, który wcale nie ułatwiał im kwestii rozmowy kończącej się obopólnym porozumieniem. Gdzie podziali się ci nastolatkowie, którzy przez całą potrafili dyskutować o sprawach najmniejszej i największej wagi? Zastanawiający się nad tym, co było dalej, gdzieś daleko poza zasięgiem rozgwieżdżonego nieba? Gdyby tylko Colton wiedział, jak to wszystko się skończy, z pewnością wykrzesałby wtedy z siebie więcej słów. Oznajmił w końcu Brent, jak bardzo mu na niej zależy. Ba, może odnalazłby w sobie odwagę i bezczelność na to żeby powiedzieć jej, że to nie z Morganem powinna być. Ale nie zrobił żadnej z tych rzeczy, a teraz miał ją tutaj, taką kruchą i słabą, trzymał ją w rękach i znów bał się, że upuści i zniszczy. Tymczasem okazywało się, że zniszczyli się oboje sami, niezależnie od tego, czy byli ze sobą czy nie. Zupełnie jakby od urodzenia zostali skazani na sromotną klęskę, a teraz jeszcze postanowili dobić w sobie to wrażenie. Jakby całe życie było im tego mało; stali tutaj. Jak ćmy, które palą się w płomieniu świecy. Czy zatem na pewno celem każdego stworzenia jest uniknięcie bólu? Może za bardzo to wszystko roztrząsał; przypisał wszystkiemu większe znaczenie, niż faktycznie miało. Chyba tak należało o tym sądzić, nie bacząc na to, co właśnie miało miejsce.
Nie mógłbym cię nienawidzić chociaż w połowie tak, jak sam się nienawidzę. Za wszystko. Za to, że całe życie pozwolił ojcu robić z siebie worek treningowy. Za to, że z jego winy zginęła Amber. Za to, że był taki i nie potrafił załagodzić cichego konfliktu, który narastał w trzewiach, a przez który gnił od środka. Sęk w tym, że nie postrzegał jej już tak, jak postrzegał przed laty. Wcale nie dlatego, że i ona się zmieniła; on się zmienił, a co za tym idzie również pryzmat, przez który patrzył. Prawie dwadzieścia lat to dużo. Za dużo. A potem ją puścił. Czując, że pozwolił jej właśnie odsuwać się od siebie po raz ostatni w życiu, bo więcej tego nie spróbuje. Kolejna osoba, która wymknęła mu się z rąk, bo nie potrafił wykrzesać z siebie emocji na tyle silnych, by ją zatrzymać.
Możesz na mnie liczyć, przecież wiesz — odparł krótko, również odchrząkując. Niezależnie od tego, co się stanie. Nie patrzyła na niego, ale on niepokojące spojrzenie wbił w nią głęboko jak hak, którym chciał ją zatrzymać i od siebie odepchnąć jednocześnie. Nic nie odpowiedział na, jak to nazwała bełkot. Wiedział, że bełkotem stanowczo on nie był. Wyjaśnienia choć bolesne, były przecież tym kubłem zimnej wody, który był ich dwójce potrzebny. Milczał, kiedy zajmował miejsce kierowcy, zaciskając palce na kierownicy. Był wdzięczny, że wyręczyła go we włączeniu radia. Odpalając silnik nie zwracał większej uwagi na informacje, które popłynęły z niego wartkim strumieniem, zasłyszawszy jednak coś o ataku na Brukselę, sięgnął do przycisku podgłaśniającego.
Unia Europejska rozbita. Patrzył przez chwilę na wyświetlacz radia, jakby spodziewał się tam zobaczyć transmisję na żywo. Poczuł nieprzyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Świat się walił. Na razie z daleka od nich, choć czy na pewno? Jakaś fasada runęła również dzisiaj, tutaj, na parkingu. Spojrzał z niepokojem na Lucy, nim ruszyli w stronę hotelu. Skutki dopiero przyjdzie im odczuć.

z/t x2
Re: Przydrożny barPrzydrożny bar - Page 2 Empty
27/3/2019, 12:39
Powrót do góry Go down
Sponsored content

Powrót do góry Go down
Skocz do: