Memento mori
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.



 
IndeksIndeks  SzukajSzukaj  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 :: Kościół katolicki Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down
02.01 – Amelia i Halden, kościół
Amelia Kessler
Amelia Kessler
WIEK : 25
PRACA : w sklepie monopolowym
Nieaktywny/Dezaktywowany

Wskazówki zegara, sekunda po sekundzie (każda rozwleczona bardziej niż poprzednia), oddalały ją od wydarzeń dwudziestego piątego grudnia, jednak żadna z nich nie miała dla niej litości i zamiast, jedna po drugiej, odejmować ciężaru, zdawały się bezwzględnie dokładać go na jej barki, ciągnąc niepewne spojrzenie zielonych oczu i spłoszoną duszę w dół, ku ziemi, jakby ta upominała się o nią, o to żałosne, nic nie znaczące istnienie, które zuchwale uciekło przed swoim wyrokiem. Amelia nieraz miała wrażenie, że jej nogi ugną się pod tym wezwaniem, że posłusznie upadnie na kolana i nie starczy jej ani sił, ani śmiałości, by się z nich podnieść; że zacznie drzeć ziemię skrwawionymi palcami, dopóki nie dokopie się do jej rozdętego żołądka, by – tym razem – złapać choć jedną wyciągniętą w błagalnym geście dłoń. Nawiedzały ją one w snach; blade, o długich, kościstych palcach, zniszczone, szorstkie od ciężkiej pracy, pokryte cienką jak papier skórą i starczymi plamami, wreszcie małe, należące do dzieci – i oddalały się za każdym razem, gdy próbowała je schwytać, pożerane przez ciemność. Sypiała więc mało i płytko, wystarczająco, by móc funkcjonować, choć nieustannie na marnej rezerwie energii, co utrudniało tym bardziej otrząśnięcie się z apatii i egzystencjalnej stagnacji.
Była nieobecna; spędzała dni, przedzierając się przez gęstą, mleczną mgłę swoich lęków i lamentów sumienia, mechanicznie wykonując czynności dnia codziennego, w otępieniu wpatrując się w przestrzeń i snując się za bratem, starając się resztki przytomności skupić na tym, by nie stracić go z oczu. Kiedy wychodził do pracy, tonęła w obawie, stopniowo narastającej do momentu, kiedy stawała z komórką w ręku, zbierając w sobie odwagę, by do niego zadzwonić. Oddychała z ulgą, kiedy odbierał i z zaszklonymi oczami dziękowała Bogu, nawet gdy jego głos był nabrzmiały od rozdrażnienia, bo dzwoniła po raz czwarty w ciągu ostatniej godziny; kiedy nie odbierał, zapadała się w sobie, zawieszając wzrok na wskazówkach zegara i, sparaliżowana lękiem, czekała.
Czasami odzyskiwała trzeźwość myśli, otrząsała się z otępienia i z pewnym zdezorientowaniem dostrzegała ciężar kubka z zimną herbatą w dłoniach, lodowaty dotyk wody pod prysznicem czy czerń źrenic bezpańskiego kota siedzącego przed schodkami przyczepy,  którego częstowała plastrami najtańszej szynki. Tym razem podobny przebłysk pełnej, niezmąconej świadomości, zastał ją na chodniku przytulonym do ogrodzenia otaczającego teren, na którym znajdował się kościół i roztaczający się obok cmentarz. Powoli trzeźwiejąc, być może dzięki mroźnemu powietrzu, które zaczerwieniło jej policzki lub miłosierdziu jednej z upływających sekund, a być może za sprawą czynników, których zasugerowane prawdopodobieństwo istnienia Halden skwitowałby zapewne pełnym pogardy parsknięciem, Amelia spostrzegła najpierw migotanie małych wysepek śniegu na skraju deptaka, chropowatą fakturę wysokiego parkanu i wreszcie – pulsującą w ciemności zimowego wieczoru słabą łunę światła, jaka rozświetlała wstawione w okna witraże i z trudem przedzierała się na zewnątrz. Millie zatrzymała się na wysokości bramki prowadzącej do szerokich, obdrapanych drzwi przybytku.
Danny – odezwała się, z pewnym trudem wydobywając z siebie głośniejsze dźwięki, by zatrzymać brata, który szedł dotąd parę kroków przed nią. Zwróciła twarz ku niemu, poszukując jego spojrzenia z pewną nerwowością, która zdawała się wniknąć w każdy jej ruch już na stałe, ale spojrzenie miała jasne i bystre, niepowleczone choć na chwilę zasłoną otępienia. – Proszę – powiedziała już ciszej, poszukując z niespokojem na jego twarzy oznak irytacji.
Powrót do góry Go down
Halden Kessler
Halden Kessler
WIEK : 28 lat
PRACA : ślusarz w zakładzie samochodowym
Wilkołak

Od rana mżył deszcz, u progów chodnika topniały resztki brudnego śniegu, który spadł w zeszłym tygodniu i po którym dzisiaj zostało niewiele ponad pojedyncze, poszarzałe kupki, ugniecione przy krawężnikach, zdeptane, powoli spływające w dół rynsztoku. Styczniowe dni twardniały od wiatru i nudy, jak zeszłoroczne bochenki chleba, napoczynane tępymi nożami, bez apetytu, z leniwą, charakterystyczną dla tej pory roku sennością. Mokre ulice ciągnęły się korowodem poprzez zabudowania, kontrastując z rozwieszonymi na latarniach kolorowymi światłami, migocącą choinką, stojącą na jednym z mijanych skwerów, pozostałościami po świątecznych dekoracjach.
Od jakiegoś czasu Danny nie pamiętał już dokąd szedł - stawiał kolejne kroki, rozpryskując kałuże i stukając zelówkami o bruk, poruszał się w sposób trochę paralityczny, trochę opieszały, jakby coś istotnie ograniczało jego mobilność. Zima, choć w ostatnich dniach pożyłkowana strugami wiosny, nie miała w sobie nic z dawnego, kwietniowego wigoru; pojedyncze, nieśmiałe przebłyski słońca nie przypominały matczynego uśmiechu ani spacerów wzdłuż północnego wybrzeża, serce Haldena dawno już nie lgnęło do ciepłoty miejsca, które mógłby nazwać domem, bezdomne i skancerowane, szukało jedynie spokoju i gorzkiego strumienia alkoholu, który ostatnio zbyt często spływał po wewnętrznych ścianach gardła.
Przywołany do porządku, drgnął, zmarszczył czoło i odwrócił się w stronę Amelii, stając na środku chodnika w niemym wyrazie konsternacji, stopniowo, w akompaniamencie nieprzyjemnego paroksyzmu, przechodząc w zaniepokojenie, sprawnie ukrywane pod maską codziennego gniewu i podenerwowania. Uniósł wzrok, spoglądając na kościelną katedrę i kolorowe, okienne witraże, wodząc po starej, zardzewiałej już bramie i pretensjonalnych zdobieniach ogromnych, drewnianych drzwi. Nie lubił tego miejsca i przeklinał się w myślach, że nieuważny, idąc w abstynencyjnym niemal otępieniu, pozwolił zaprowadzić się pod sam jego próg.
- Zaczekam na zewnątrz. - odparł zachrypłym, acz spokojnym tonem, powracając uwagą do bladego lica siostry, próbując zrozumieć jej nagłą nerwowość, ignorować prośbę, która wybrzmiała cicho wśród szumu wiejącego wiatru. Matka zawsze chciała wychować dzieci w wierze katolickiej, lecz ani zawieszone nad szafą różańce, ani coniedzielne wizyty w kościele, nie zdołały przekonać Danny’ego do powierzenia swojego życia w obce dłonie losu - nie chciał otrzymywać rozgrzeszenia od siły wyższej, bo jeżeli nie mógł otrzymać go nawet od drugiego człowieka, głęboko cierpiącego przez jego przewinienia, nie zasługiwał na nic więcej niż potępienie. Był bluźniercą i ateistą, nie potrafił uwierzyć w biblijny Eden ani strzegące go cheruby, z pogardą kwitował słowa boże, nieprzychylnie i grubiańsko spoglądał na ceramiczne figurki Jezusa wiszące w oknach i przy jadalnianych stołach, podążające swoim nierealnym wzrokiem za każdym, kto przyglądał im się zbyt długo. Nie rozumiał wiary, jaką Millie pokładała w nieistniejącego Stwórcę, cierpliwości z jaką pozwalała mu dyrygować swoim życiem, nagradzać grzeszników i krzywdzić uciśnionych.
Z ciężkim westchnięciem, Danny usiadł na pobliskiej ławce, nie kierując już wzroku na Amelię, a z pewną zmęczoną ansą zawieszając go w przestrzeni, przecierając oczy wnętrzem dłoni i, uważając rozmowę za skończoną, czekając, aż dziewczyna wejdzie do środka. Nieporuszony i zastygły w warstwach krajobrazu, zupełnie nie przypominał człowieka opanowanego przez bezmyślny i tępy wandalizm - jego gniew, wybuchający pod najmniejszym naciskiem nieprzychylnego spojrzenia zagnieżdżał się na dnie zaciśniętej pięści, skradał i czaił, jak drapieżnik gotowy do ataku, pozostawiając Danny’ego wiecznie zmęczonym i poirytowanym, czerpiąc jakąś haniebną satysfakcję z czynów wykonanych w afekcie, ażeby potem uchylić się perfidnie od odpowiedzialności za nie.

Powrót do góry Go down
Amelia Kessler
Amelia Kessler
WIEK : 25
PRACA : w sklepie monopolowym
Nieaktywny/Dezaktywowany

Czekała na decyzję brata w pełnym ufności posłuszeństwie, jakby bez jego zezwalającego słowa nie śmiała nawet podnieść na świątynię wzroku, zarówno z toczącej ją gorączkowej obawy, jak i z powodu potrzeby nadwyrężonej duszy – niezachwiany posłuch leżał wprawdzie od zawsze w jej naturze, umacniany przez większą część jej życia uprawianymi przez ojca metodami wychowania. W niesłabnącym roztrzęsieniu i niepewności, jaka towarzyszyła każdemu jej krokowi, odnajdywała pewne ukojenie w zupełnym podporządkowaniu się, zrezygnowaniu z własnej samodzielności, jaka wymagałaby opanowania i wewnętrznego uporządkowania, na które nie było jej obecnie stać. Zrzucała ciężar odpowiedzialności za ich oboje na Haldena, wypatrując od niego jasnych komunikatów, konkretnych poleceń, wyborów nawet w najdrobniejszych sprawach dnia powszedniego. Z pewnym popłochem reagowała za każdym razem, gdy zaraz po chcesz herbaty? padało pozostawiające jej pole do decyzji czy może kawy?; głos wiązł jej w gardle, kiedy próbowała odpowiedzieć, ale, nie stwierdzając w sobie jakiejkolwiek ochoty na cokolwiek, potrafiła tylko milczeć. Wiedziała przy tym, że postępuje niesprawiedliwie, ale podświadomie wiedziała też, że jest to desperacka próba przetrwania, wyżarty przez korniki konar drzewa, którego kurczowo się trzymała, niesiona z nurtem w niewiadomą.
Uzyskawszy odpowiedź, nie poruszyła się od razu, przez chwilę wyraźnie się wahając, zanim zmusiła się do odwrócenia spojrzenia od chudej, wysokiej sylwetki brata, czując natychmiast lodowaty ciężar osiadający jej na dnie żołądka. Sennie wyciągnęła dłoń, by chwycić za wątły pręt furtki, która ze skrzypnięciem ustąpiła i, ogarniając spojrzeniem skromny budynek, przeszła wzdłuż chrzęszczącej pod stopami ścieżki ku niskim stopniom, na których szczycie z drżeniem serca zacisnęła palce na nieproporcjonalnie dużej w stosunku do jej ręki klamce kościelnych drzwi. Z rozczarowaniem zauważyła, że przestąpieniu progu domu Bożego nie towarzyszyła ani spodziewana ulga, ani uczucie nieśmiałej radości, z jaką kojarzyła wizyty w tym miejscu. Zanim zdążyłaby wprawdzie poczuć cokolwiek zbliżonego do uczuć pobożnych, na plan pierwszy wychyliło się spostrzeżenie, że nastrój panujący w przybytku zmienił się od jej ostatniej wizyty, że powietrze, w którym falowało teraz złociste światło płomieni świec, stało się ciężkie i przesiąknięte żałobą. Przechodząc z krótkiego przedsionka do nawy, spojrzenie zakotwiczyła na ołtarzu, który również prezentował się inaczej – jego podstawa była gęsto okryta kwiatami, oświetlona zamkniętymi w barwnym szkle ognikami, obłożona zdjęciami, za których ramki wciśnięto święte obrazki i krótkie, zapisane drżącymi rękoma, liściki.
Amelia zbliżyła się do skromnego prezbiterium jak ogłuszona, czując na sobie spojrzenia czarno-białych oczu i ciężkie powietrze osiadające jej w płucach, spłycając oddech. Dopiero dźwięk szeptanej modlitwy odwrócił jej uwagę, przykuwając ją do stojącej obok, ubranej w czerń kobiety, która, nie zważając na łzy spływające jej po policzkach i bełkotliwość mowy, prosiła o wieczny spokój dla swojego dziecka. Amelia podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem, zatrzymując go wreszcie na znajomej dziecięcej twarzy, na dużych czarnych oczach, które wpatrywały się w nią nieprzerwanie we wspomnieniach. Nagła, obezwładniająca słabość ogarnęła jej zmęczone ciało i chwyciła za gardło; złapała kobietę za ramię, szukając wsparcia, jednocześnie też robiąc to w celu, którego sama nie była pewna, nie potrafiąc przedrzeć się przez nieskładny kłąb własnych myśli.
Przepraszam – szepnęła z trudem, spoglądając na twarz zaskoczonej kobiety, która złagodniała natychmiast, gdy ją rozpoznała.
Amelia – usłyszała, czując łagodny dotyk palców na dłoni, kurczowo zaciskanej na drobnym ramieniu i potrząsnęła natychmiast głową, nerwowo.
Przepraszam – powtórzyła mocniej, mnąc w palcach gruby materiał czarnego płaszcza.
Nic nie szkodzi – wyrozumiały, choć w tym momencie już mniej pewny, głos, zamiast uspokajać, wzbudzał w niej złość i obrzydzenie, wymierzone przeciwko sobie samej, dostrzegalne w zmarszczeniu czoła i blasku źrenic, błyszczących jak w gorączce. Słabe, łamiące się przeżyłaś, które rozbrzmiało w przestrzeni chwilę później, spadło na Amelię z ogłuszającą brutalnością, rwącą oddech i drażniącą wrażliwe sumienie. Zaczęła drżeć, niehamowane już łzy przesłoniły jej widok; wolną ręką złapała bladą dłoń kobiety, nie zdając sobie sprawy, jak mocno zaciska na niej palce i że niepokój zauważalny w znajomym spojrzeniu, nie jest spowodowany niedawną katastrofą ani troską o nią, ale jej własną, niekontrolowaną gwałtownością i rozpaczliwą żarliwością, z jaką powtarzała urywane i ledwo z siebie wykrztuszane przepraszam.
Powrót do góry Go down
Halden Kessler
Halden Kessler
WIEK : 28 lat
PRACA : ślusarz w zakładzie samochodowym
Wilkołak

Stukot butów o nierówny bruk oddalał się, cichł, w końcu całkowicie zniknął wśród kakofonii pozornie spokojnego krajobrazu. Danny zgarbił się i zaczął ze znudzeniem wydłubywać zaschłą krew spod brudnych paznokci, co jakiś czas unosząc głowę, z ostrożności jakby, rozglądając się dookoła, okalając otoczenie chłodnym, surowym wzrokiem. Czując, że osiadł na nim natarczywy ciężar czyjegoś spojrzenia oraz, że w zakapturzonej twarzy mijającego go przechodnia dostrzegł cień rysów ojca, zesztywniał; burzliwa psychika nastroszyła się jak kot, choć fizjonomia pozostała w niezachwianym wyrazie obojętności, zdradzana jedynie przez drapieżny błysk w jasnych, tlących się gniewnie tęczówkach.
Prędko skarcił się w myślach za własną pochopność - pomimo, że ojciec był martwy już od dawna, wywinięte ku górze bielmo przekrwionego oka na zawsze zapisało się w chłopięcej pamięci, Danny odnajdywał w myślach jego prorocze tyrady, potężne warknięcia wydętych warg, od których brzęczały szyby; na twarzach obcych ludzi dostrzegał grymasy, lamenty i groźby - w swojej własnej, tak rzadko spoglądającej na lustrzane odbicie w szklanej, łazienkowej tafli, zastałych, niezmąconych przez krople deszczu kałużach, dopatrywał się paroksyzmów ojcowskiego lica, podobieństw, które wydrapywał z siebie zajadle, wyszarpywał, wyrzucał i deptał, tylko po to by na drugi dzień znów odnaleźć w sobie ich pierwiastki, zakorzenione głęboko pod skórą, tam, gdzie nikt poza kostuchą nie mógł ich dosięgnąć.
Podenerwowany, wstał, przeszedł kilka kroków w stronę metalowej bramy, lecz zaraz zatrzymał się, wzdrygnął, jakby w obawie, że kiedy tylko przekroczy granicę przybytku przemieni się w stertę żużli, palonych płomieniami ognia piekielnego. Był pewien, że unosił się nad nim rozwiązły fluid grzechu, że Bóg, jeżeli jeszcze na niego patrzył, robił to z taką samą niechęcią i wzgardą, z jaką niegdyś spoglądał na dary Kaina. Wyraźnie zniecierpliwiony, zabębnił palcami w bramę, unosząc butne, wyzywające spojrzenie ku górze, na Jezusa, który zwisał niemrawo z żelaznego krzyża, ze wzrokiem skierowanym ku ziemi, niezdolny spojrzeć w oczy swoim oprawcom, zraniony przez świat, który zawiódł go po raz kolejny. Myśl, że Amelia wierzyła, iż potrzebuje czegoś więcej ponad bezpieczeństwo, które jej oferował, napawała Danny’ego gryzącym poczuciem podskórnej zazdrości, wściekłości na to, że oto on - Wszechmogący, którego nigdy nie ujrzała na oczy - miał na nią większy wpływ, niż teraźniejszość, wydarzenia rzeczywiste, świat, który istniał tu i teraz. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie był w stanie, orfeuszowym gestem, wyciągnąć jej z ciemności, otchłani, która, jak piekielne ogary, chwyciła zębiskami za nogawkę i uporczywie, z zaskakującą zachłannością ciągnęła w dół, śliniąc się i warcząc.
Poruszony przeczuciem, które zsunęło się chłodnym dreszczem po zakrzywionej linii kręgosłupa, Halden przeszedł nerwowo w tę i z powrotem, krążąc, jak drapieżnik zamknięty w cyrkowej klatce. W końcu - podjudzany instynktem, który rzadko go zawodził - ruszył przed siebie, szturmem w stronę ogromnych, kościelnych drzwi, uchylonych pod naporem wysuniętej do przodu dłoni, z cichym skrzypieniem, ukazując wnętrze małomiasteczkowej fary, rozświetlone stojącymi po bokach świeczkami, otoczone barwnym kolorytem witraży, ustawionych kolejno pod kopułą, jak wstęga oplatających rosnące ku górze katedry. Wzrok mężczyzny - ciężki i wojowniczy - nie zatrzymał się jednak w podziwie dla wystawnych dekoracji, a podążył po linii prostej w stronę prezbiterium, z niepokojem rozpoznając płaczliwy głos siostry, błagalny ton, który, im bliżej podchodził, tym stawał się wyraźniejszy, roznoszony głuchym echem po apsydzie. Szarżował, wyolbrzymiony gniewem, jaki rozbudziła w nim nie tylko rozedrgana postać Millie, ale także ustawiony pod ołtarzem memoriał i zaniepokojona mina ubranej w czerń kobiety, spoglądającej na nich z szeroko otwartymi oczyma, w nieukrywanym strachu i obawie przed przyszłością, której posępność odbijała się w rozpaczliwej żarliwości dziewczęcego spojrzenia.
- Co ty robisz. - warknął, łapiąc Amelię za kaptur płaszcza i gwałtownie odciągając w swoją stronę, z daleka od nieznajomej, która natychmiast odsunęła się do tyłu, oplotła dłonie wokół piersi, wyraźnie rozbita i zdezorientowana, szukając pomocy w oczach Haldena, lecz, nie dostrzegłszy nawet iskry skruchy bądź współczucia, prędko spuściła wzrok, zatrzymując go na obramowanym zdjęciu uśmiechniętego chłopca, jednej spośród wielu ofiar pochłoniętych przez niedawną tragedię.
Powrót do góry Go down
Amelia Kessler
Amelia Kessler
WIEK : 25
PRACA : w sklepie monopolowym
Nieaktywny/Dezaktywowany

Kobieta nie rozumiała – dowodziło temu jej zmieszane milczenie i nerwowe spojrzenie, które przerzuciła ponad jej ramieniem, jakby nie potrafiła patrzeć prosto w rozszerzone w malignie rozpaczy źrenice, jakby zbyt niepokoił ją ich wyraz czy odrzucał ją spazm emocji drgających na bladej twarzy. Żadne z tych objawów nierozumienia nie było dla Amelii jednak tak klarowne, jak brak zarzutów i złości, jakie powinny przecież na nią spaść; jakich właściwie i z niecierpliwością oczekiwała. Wyrozumiałość obleczonej w czerń matki wygasła, zaduszona jak płomień świecy przykryty szczelnym, szklanym kloszem zaniepokojenia, jednak dla sprowokowanego sumienia powodującego Amelią było to za mało – błyszczącymi oczami wyglądała oznak gniewu i z poczuciem niesprawiedliwości dostrzegała tylko skołowanie, narastające oznaki obawy i rozbicia. Nie pragnęła uzyskać przebaczenia, choć jej wargi wciąż poruszały się, desperackim szeptem o nie zabiegając; wiedziała, że osiągnięcie go nic by nie zmieniło, nie usunęłoby ciężaru z jej barków, nie uzdrowiłoby skancerowanej duszy i nie zmyłoby z niej grzechu. Rozsądek podpowiadał, że wściekłość i ból również nie miały takiej mocy sprawczej, jednak wspomnienie pustki i oderwania, w jakie zwykł wpędzać ją ojciec, wydawało jej się stanem łatwiejszym do zniesienia niż ten, w którym trwała obecnie. Był, w każdym razie, na pewno stanem, z którym zdążyła się już przynajmniej oswoić.
Starała się zapanować nad swoim roztrzęsieniem choćby na tyle, by – zamiast kolejnych przeprosin – powiedzieć kobiecie prawdę, wyznać jej swoje grzechy i nadstawić policzek, z nadzieją, że zarówno sam gniew, jak i rozedrgane od niego słowa, pozbawią ją w końcu przytomności, nawet jeśli jakaś część niej się przeciw temu buntowała; nie przeciw odebraniu należnej jej kary, ale przed egoizmem i własną słabością, które przyoblekały się w pokorę, jak wilk w owczą skórę, czekając na pchnięcie, które w końcu zrzuci ją z krawędzi czucia i pozwoli odetchnąć. Ścisnęła palce na dłoni kobiety mocniej, chcąc przykuć znów jej uwagę, poszukując jej spojrzenia i przez ściśnięte gardło próbując przecisnąć konfesję, zdecydowana się zadenuncjować i oddać pod pręgierz konsekwencji.
Zachłysnęła się jednak powietrzem, kiedy kołnierz płaszcza przycisnął jej gardło, zachwiała się i cofnęła, by złapać równowagę, wypuszczając tym samym rękę kobiety z uścisku, nie zdążając – być może na szczęście – dostrzec czerwonych śladów, jakie nieświadomie pozostawiła na jej skórze. Odwróciła się dość niezgrabnie, gwałtownym ruchem ramienia wyrywając kaptur z palców brata, czując jak jego rozjuszone słowa zawieszają się na strunach jej nerwów, jak wsiąkają w nią, zmieniając właściwości obrzydliwej mieszanki jej emocji; wytrącając czerwonobrunatne nitki gniewu w czarnej smole dezolacji. Unikając jego spojrzenia, zacisnęła zęby i pchnęła go dłońmi w pierś, robiąc to zaskakująco mocno, mimo ogólnego uczucia osłabienia, jakie wciąż jej nie opuszczało i sprawiało, że jej sylwetka drżała, wstrząsana spazmami rozdartej duszy.
To nasza wina – wyrzuciła, niemal krztusząc się tymi słowami, zebrawszy w sobie wystarczająco buntu i złości, by spojrzeć mu w oczy. – To nasza... – głos jej się załamał, poczuła na policzkach żar świeżych łez i, jakby tym właśnie sprowokowana, podniosła znów ręce, zwinięte w pięści o pobielałych kłykciach, i natarła na niego jeszcze raz, na zdeformowaną, czarną figurę, która ziała w ciepłym złocie oświetlonej przestrzeni niczym czarna dziura czy czekająca na nią, rozwarta gardziel piekieł.
Powrót do góry Go down
Halden Kessler
Halden Kessler
WIEK : 28 lat
PRACA : ślusarz w zakładzie samochodowym
Wilkołak

Nie pierwszy raz widział zwierzęcy strach w oczach drugiego człowieka. Pamiętał minę matki, kiedy po raz pierwszy wydostał się z okowów własnej genetyki, co i raz, w afekcie, pożerającej resztki zdziczałego człowieczeństwa; przetarł zlepione krwią powieki i poderwał się z ziemi, ona natomiast, przerażona ohydą grzechu, z twarzą wykrzywioną w paroksyzmie dogłębnego przerażenia, cofnęła się do tyłu, uderzając plecami o drewniane drzwi stodoły. W jego umyśle pozostały także setki fotograficznych portretów nieznajomych, których oczy, rozświetlone przerażeniem, rozszerzały się, chwilę przed tym, jak pamięć Danny’ego cichła, a oni padali ziemię pod naporem rzędu ostrych kłów i jarzących się w mroku, wilczych tęczówek. Krótkotrwały blask obawy przeciął także pobielałe lico stojącej przed nimi kobiety, która po raz kolejny cofnęła się do tyłu, powoli i ostrożnie, jak sarna zagoniona w kozi róg, zbyt zdezorientowana, by rzucić się do ucieczki.
Halden, na przestrzeni lat, zdążył zaprzyjaźnić własną tożsamość, rósł wraz z nią, bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały spokojną grozą, odpoznając przeszłego siebie w dawnych, pełnych spokoju, popołudniowych wieczorach, bezpieczeństwie, teraz nie tylko zapomnianym, ale prawie mu obcym, mitycznym, wyjętym z przeszłości tak odległej, że powoli zacierającej swoje piętno w sfingowanej pamięci. Pośród wzniosłej, sakralnej ciszy, jego niepokój wzbudzał więc nie ustawiony pod ołtarzem memoriał czy nawet wyglądający zza drzwi zakrystii ksiądz, a gwałtowna, nieoczekiwana reakcja Amelii. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, Danny poczuł, że rzeczywistość wymyka mu się spod kontroli, wycieka spomiędzy palców, dotąd tak kurczowo i zawzięcie na niej zaciśniętych. Chaos odmalował się na jego twarzy gniewnym zarysem, konwulsją od dawna zaklętą gdzieś pod nietrwałym płótnem samokontroli, napięciem zamkniętym za ślepą złością, dla której nie było odpływu.
Cofnął się do tyłu, chcąc uniknąć upadku, zaskoczony nagłą butą siostry. Zacisnął zęby, wykonując gwałtowny ruch w stronę Millie, łapiąc ją za nadgarstek lewej ręki i szarpiąc w swoją stronę, zanim zdołałaby podejść zbyt blisko kobiety, opartej teraz plecami o jedną z kolumn stojącej w prezbiterium ambony, nagle w jego oczach tak małej, że gdyby mógł pofolgować swojej trzeźwości, przysiągłby, że skurczyła się o połowę.
- Nie. - warknął, zaciskając palce mocniej na kruchym obwodzie dziewczęcego nadgarstka. - To nigdy nie była nasza wina. - słowa, choć, zdawałoby się, powinny były zostać wypowiedziane z pocieszającym współczuciem, skruchą w obliczu czyjejś pamięci, wybrzmiały surowo i dosadnie, przecięły powietrze ostrzem suchej obojętności; w jego stylu było udawać, że nie dostrzega wojowniczej postawy siostry, tej niemal widocznej sierści, która stanęła na grzbiecie, nie słyszy złości i skrajnego załamania w głosie Amelii, nie widzi spięcia typowego dla ludzi - i zwierząt - szykujących się do starcia. Jak zwykle, próbując ją bronić, rozrywał zębami niebo nad jej głową, szarpał się i rzucał, niezdolny, by dostrzec problemy urastające w sercach ich obojga, rozprzestrzeniające się po krwiobiegu, infekujące kolejne narządy, dumę gnijącą jak przeżarta gangreną noga.
Nie zauważył, kiedy dziewczyna zdołała wyrwać się z kajdan jego uchwytu i wciągnął gwałtownie powietrze, czując uderzające go w klatkę piersiową, zaciśnięte pięści. Wydarzenia, które z siłą przechodzącego przez miasto huraganu, wstrząsały teraz wnętrzem kościoła, przeorientowały ściągnięte dotąd rysy, napełniły je przemożną, wirującą grozą, którą z trudem zatrzymywał wewnątrz mimiki własnej twarzy, świadom, że mógłby zakończyć wszystko w przeciągu trwożących kilku minut, jednocześnie odnajdując w sobie opory przed równie ostatecznym rozwiązaniem.
- Uspokój się. - ostry warkot przeciął powietrze, kiedy Halden żachnął się nagle, chwytając Amelię w ciasnym, zbyt silnym uścisku, unieruchamiając ręce, które uderzały na niego z przeraźliwą natarczywością. Jednocześnie uniósł wzrok, przecinając linię spojrzenia z pobladłą ze strachu kobietą, nagradzając ją nie tyle pełnym skruchy, przepraszającym gestem lśniących od łez oczu, co tlącą się w tęczówkach groźbą, nakazem wycofania się wgłąb kościelnej nawy.
Powrót do góry Go down
Amelia Kessler
Amelia Kessler
WIEK : 25
PRACA : w sklepie monopolowym
Nieaktywny/Dezaktywowany

Odrzuciła darowane jej rozgrzeszenie natychmiast, nie zastanawiając się głębiej nad treścią słów Haldena – odrzuciła je pochopnie i niemal wzgardliwie, odsuwając od siebie bluźnierczą zuchwałość jego stwierdzenia  z gwałtownością, z jaką cofa się rękę muśniętą płomieniem. Zdawała się skurczyć w sobie, jakby bała się, że niesione akustyką kościelnej nawy obrazoburcze głoski otoczą ją  i dopadną, odbierając jej resztkę wiary, której tak kurczowo się trzymała i która stanowiła ostatnią nić wiążącą jej ręce, gdy budziła się w środku nocy, bojąc się drgnąć czy oddychać, by nie naruszyć eterycznego batystu nocy, jej misternych splotów, za którymi dostrzegała wygłodniałe źrenice prześladujących ją mar, szepczących zachęcające obietnice o wiecznym spokoju.
Złapana w nieprzejednane objęcia brata próbowała jeszcze przez chwilę się wyrwać, niezdarnie odepchnąć go od siebie, sfrustrowana nagłym brakiem swobody, czując jak gniew uderza jej coraz bardziej do głowy, osadza się na skroniach i zamyka je w imadle rozjuszenia. Znajomy żar w piersi, rozlewający się sukcesywnie, rozpychający się roszczeniowo w płucach, otrzeźwił ją na tyle, by przestała się ślepo miotać; wczepiła palce dłoni w plecy płaszcza, nie tyle ściskając Dannyego, co szukając oparcia i zakotwiczając się na nim, nagle sparaliżowana obawą, że w zapomnieniu rozbudziła wrośnięte w nią przekleństwo. Wstrzymała oddech, obserwując uważnie tę potworność, rezonującą w niej cichym, ostrzegawczym pomrukiem, uprzytamniając sobie, że musi się natychmiast uspokoić, ale nie potrafiąc tym bardziej, w przerażeniu pomieszanym z wciąż burzącą się złością, zbliżyć się choćby do pozoru opanowania.
Ojcze nasz – wyszeptała zduszonym głosem, złapawszy płytki oddech. Przycisnęła skroń do piersi Haldena, bojąc się go puścić i bojąc się, że on puści ją, odmawiając jej wsparcia i dając jej przestrzeń, w której nie umiałaby się odnaleźć i z którą nie wiedziałaby, co zrobić. Chwytała się nasuwających się na myśl słów modlitwy, starając się zadusić nimi rozszalałe emocje, przynajmniej odjąć im mocy, ale z każdym kolejnym wyrazem zdawała się znów coraz bardziej rozgorączkowana i z coraz większą desperacją przeciskała je przez ściśnięte gardło. – Odpuść nam nasze winy, jako i my...
Urwała, kuląc się w sobie, zaciskając dłonie tak mocno, że pobielały jej kłykcie; jej ciało naprężyło się, jakby w potężnym wysiłku.
Jako i my odpuszczamy – wyrzuciła z siebie z wyraźnym trudem, ale i stanowczością, która zupełnie nie pasowała do obrazu, jaki sobą przedstawiała. Był to jednak ostatni zryw oporu, na jaki było ją stać; unosząc czoło, na którym perlił się pot, pobladła i niemal omdlała, szepnęła: – Zabierz mnie stąd.
Powrót do góry Go down
Halden Kessler
Halden Kessler
WIEK : 28 lat
PRACA : ślusarz w zakładzie samochodowym
Wilkołak

Co się dzieje? Trwożliwe pytanie kobiety odbiło się echem po kościelnych nawach, zawisło w powietrzu z właściwą mu grozą i niepokojem. Halden drgnął, zaciskając palce mocniej na wątłym nadgarstku siostry - wcześniejsza prośba, wymierzona w stronę nieznajomej, wybrzmiała teraz złością, gniewem rozpalonym na dnie tęczówek. Okoliczności zdławiły w nim dawną ugodowość, która zdołała zjawić się pod nowym nazwiskiem - jako odziedziczona po ojcu apodyktyczność, każąca mu podporządkować swojej woli wszystko, co go otaczało. Ostrożnie rozejrzał się dookoła, rejestrując niewielki tłum, który zebrał się w kościele, postacie nachylające się z zaciekawieniem, przykucnięte za kolumnami, przysiadłe na drewnianych ławach - motłoch gapiów, widziany w czerwonej aurze zabutelkowanej wściekłości. Ciche słowa modlitwy dotarły do niego z opóźnieniem, palce, które zaciskały się na kraciastej koszuli, policzek przyciśnięty do piersi - wszystko to zsunęło się na drugi plan, uciekło przed złością przyczajoną w ramieniu, prężącą się od barku poprzez łokieć, aż do zaciśniętej pięści.
Dopiero kiedy mięśnie Amelii zwiotczały, a ciało nieznacznie osunęło się w uścisku umięśnionych ramion, umysł Danny'ego przeszył błysk trzeźwości, chwilowa refleksja, pod wpływem której mężczyzna cofnął się o krok, spoglądając w przeszklone oczy siostry.
- Zabiorę. - szepnął, nagle dużo łagodniej i spokojniej niż wcześniej, lecz zanim Millie zdążyłaby odpowiedzieć, wyminął ją, wyswobadzając się z uścisku i pozwalając, by oparła się o jedną z rzeźbionych kolumn. Nie siląc się na delikatność, za to marszcząc brwi w okropnym grymasie bezkresnej złości, ruszył w stronę ołtarza i zamaszystym ruchem dłoni zrzucił wszystko, co leżało na stole pod wystawnym cyborium. Jak cyrkowiec po swoim popisowym wyczynie, tak on również odwrócił się w stronę przerażonego tłumu wśród którego dostrzegł uprzednio spotkaną kobietę - jej upięte wysoko pukle raz jeszcze mignęły wśród wyniosłości kościelnego wystroju, po czym zniknęły za mosiężnymi drzwiami. Na pobladłej twarzy zachybotał persyflażowy uśmiech rozjuszonej kpiny, zapowiedź burzy, która dopiero miała nadejść, lecz ścisnęła się w zarodku i wyszła na wierzch pod powłoką zwierzęcej wrogości, w wysoko uniesionej głowie i brwiach zmarszczonych w gniewnym paroksyzmie tak, że czoło przecięły pojedyncze bruzdy.
Nie zwracając uwagi na wyrzucane w jego stronę uroszczenia, podburzone urosłą w randze wiarą zgromadzonych okrzyki, ruszył w stronę siostry, chwytając ją za skrawek ubrania na obojczyku i szarpiąc ku górze. Ciągnąc Millie za sobą w stronę wyjścia, kroczył niechlubnym korowodem przez sam środek boskiej świątyni, by w końcu pchnąć siostrę na zewnątrz, prosto na rażące słońce dnia, przebijające się niemrawo przez szare chmury, na mokry od deszczu, brukowany chodnik.
- Chciałabyś wytłumaczyć mi, co takiego zamierzałaś powiedzieć tej kobiecie? - warknął, prawą ręką zamykając drzwi kościoła za swoimi plecami, wywołując huk, który rozległ się po wyrzuconym wcześniej pytaniu jak długo oczekiwany grzmot nadchodzącego huraganu.
W porównaniu z dusznym, pachnącym kadzidłem wnętrzem kościoła, powietrze na zewnątrz było rześkie i przyjemne, otwarta przestrzeń napełniała jednak umysł zdrową rzeczowością, karcąc nagłe erupcje gniewu, pokazy rozbuchanych emocji, wypełniając ciało wstydem i dobrze ukrywanym poczuciem winy, skruchą zadekowaną pod wyrazistymi rysami twarzy, ostrzegawczym błyskiem w rozżarzonych tęczówkach. Stojąc u szczytu schodów, dostrzegł własne, zniekształcone odbicie w przerażonych źrenicach Amelii - spomiędzy jej łagodnych rysów, wyboczył się załamany bólem grymas, długo nie zdruzgotany przez słowo, które zdołałoby przeciąć zgęstniałą ciszę.
Powrót do góry Go down
Amelia Kessler
Amelia Kessler
WIEK : 25
PRACA : w sklepie monopolowym
Nieaktywny/Dezaktywowany

Choć niczego nie potrzebowała bardziej niż jego bliskiej, namacalnej obecności, bez sprzeciwu uległa tej pełnej irytacji i buntu, pożyłkowanej despotyzmem oschłości, w której znów poszukiwała znajomej iluzji schronienia i bezpieczeństwa; z pewnym wysiłkiem własnej woli rozluźniła uścisk palców na materiale jego płaszcza, pozwalając mu się odsunąć i odstawić na bok, schodząc mu pokornie z drogi. Na krótką chwilę tylko uniosła przy tym niemal błagalne spojrzenie na jego twarz, ale spuściła je szybko, odnajdując w jej rysach podobieństwo, którego nie chciała dostrzegać, nie dlatego, że przywoływało bolesne wspomnienia, ale dlatego, że zapierała się przed czynieniem bratu jednoczesnej ujmy. Wsparła się o kolumnę, pod którą ją pozostawił, dopiero teraz jak przez mgłę zauważając zwrócone w ich stronę twarze i uświadamiając sobie ciężar ich uwagi, pod którym zadrżała mocniej, nagle przytomniejsza – na tyle przynajmniej, by odczuć poniżający wstyd. Skurczyła się, tocząc wzrokiem wzdłuż nawy, płomienie świec notując jako dodatkowe pary obserwujących ją oczu istot transcendentalnych; te, zdawały się wżerać w skórę zachłanniej, bo nie hamowała ich ludzka niepewność, obawa, zdumienie czy skłonność do bierności.
Być może potrafiłaby w porę przewidzieć to, co nastąpiło zaraz – być może nawet potrafiłaby targnąć się na to, by Haldena spróbować powstrzymać przed tak dotkliwą profanacją; być może, w innych okolicznościach emocjonalnych i przy bystrzejszym nurcie myśli, tymczasem jego bluźnierczy akt zaskoczył ją tak samo, jak pozostałych obecnych. Towarzyszący temu łoskot w pierwszej chwili przestraszył ją; skierowała spłoszone spojrzenie na brata, na rozrzucone kwiaty i zdjęcia, i zmięty śnieżnobiały obrus przetykany złotą nicią na zdobnych haftach o śliskim lśnieniu gładkiej nici, leżący na starej, skancerowanej posadzce. Nie dobyła z siebie głosu, nie zareagowała w żaden szczególny sposób, poza podniesieniem zlęknionego wzroku na zawieszony na przeciwległej ścianie krzyż z alabastrowym, bezwładnym ciałem Chrystusa – pragnęła ułożyć usta do jakichś słów, ale albo nie znalazła właściwych, albo była zbyt oszołomiona efronterią brata, by poskładać je w odpowiedni ciąg, a może zrezygnowała z nich w odruchu bojaźliwej duszy, naiwnie lękając się, że szukanie wybaczenia dla Haldena uczyniłoby z niej współzbrodniarza.
Zewsząd zaczęły podnosić się głosy, osaczając ją; słyszała w nich zduszony zaskoczeniem gniew, szybko wzrastający w unoszących się pod wysoki sufit, ostrych tonach. Amelia nie odważyła się oderwać wzroku od krzyża i spojrzeć na wzburzonych ludzi, nie miała odwagi ich przepraszać, choć przeprosiny wlewały się do jej krtani i stawały w niej, nie odnajdując ujścia. Nie zdała sobie sprawy, jak czuła się słaba, dopóki silne dłonie nie złapały jej za kołnierz i nie pociągnęły w stronę wyjścia; wypchnięta na zewnątrz, potknęła się i upadła, zdzierając sobie skórę na wnętrzach dłoni i obijając kolana. Przestraszona obróciła się, jakby spodziewając się ciosu, nie próbując się jednak przed nim bronić ani tym bardziej nie podnosząc się z ziemi, wychowana w doskonałym zrozumieniu, że jest to najgorszym możliwym odruchem. W jej źrenicach dopiero po chwili odbiła się realizacja, że ręce, które rzuciły ją na ziemię, były zdolne do nieuważnej brutalności, ale nie do tego, by ją skrzywdzić; przynajmniej tak jej się zdawało. Uświadomiwszy sobie to, złapała płytki oddech i uniosła drżące, brudne i pokaleczone dłonie, odchylając je, by przycisnąć blade przeguby do skroni, rozcierając je nimi, zaciskając przy tym powieki. Uchyliła usta, ale długo jeszcze nic nie powiedziała; jej dolna warga drżała – płakała, tym razem bezgłośnie, zrezygnowana i wyzuta z resztek sił.
Nie wiem – odpowiedziała słabo, nie przyjmując rzuconego jej wyzwania. – Zabierz mnie stąd.
Powrót do góry Go down
Halden Kessler
Halden Kessler
WIEK : 28 lat
PRACA : ślusarz w zakładzie samochodowym
Wilkołak

Rozedrgana atmosfera wieczoru przepełniła kościelny ogród kalejdoskopową rzeszą pulsujących emocji, które - drażniące, przesuwając się ciarkami po zagiętej linii kręgosłupa - utwierdzały go jedynie w przekonaniu, że życie, które toczył, choćby obsadzone świetlistą nadzieją rekonwalescencji, nie miało szansy zsunąć się na dobre tory altruistycznych myśli i życzliwych ideałów. Wilcze kły, jakoby wbudowane w burzliwą naturę, nie pozwalały ulec pokornej dobrotliwości, schylić kark pod jarzmem restrykcyjnej rzeczywistości, do której żadne z nich nie należało.
Ręka, choć dopiero co zaciśnięta na pogniecionym kołnierzu Amelii i wciąż, pomimo odpływu impulsywnego afektu, zaciśnięta w pięść, nie odważyła się wymierzyć oczekiwanego ciosu, zwieńczyć huragan, który rzucał nim na wszystkie strony świata, dziurawiąc żagle i rozrywając kewlarowe liny żeglarskie, niegdyś utrzymywane w rydzach przez rodziców - słodką, pełną jowialności matkę i surowego ojca, który nie wahał się barbarzyńskim ruchem odrywać skórę od świeżego mięsa. Pomimo, że we wzroku wciąż tliła się nieujarzmiona wściekłość, wiara w słuszność buntu, który - choć iskrzył się i ćmił na granicy dwóch światów - nigdy nie wzbierał wodami podburzonych, dyletanckich emocji, mięśnie rozluźniły się, pełen skrępowania ferment osłabł, pozostawiając po sobie żrącą żenadę, poczucie deprymującej pustki, która nachodziła go za każdym razem po erupcji intensywnych afektów.
Halden westchnął ciężko, naraz i gwałtownie uzmysławiając sobie skutki haniebnego fiaska, które poniósł w starciu z rodzinnym obowiązkiem stanowienia ostoi i oparcia dla młodszej siostry. Podobnie jak ona, nie potrafił panować nad gniewnymi wyrokami umysłu, pełnymi prymitywnych pobudek przeświadczeniami, które nakazywały szponami wyrywać ze świata to, co mu się należało lub co jednostronnie uznał ze własne i niepodważalne. Odrywając poczerwieniałą od mrozu dłoń od faktury ogromnych, drewnianych drzwi kościoła, podszedł w stronę klęczącej na chodniku Amelii, wciąż rozstrojonej i zalanej łzami, które obficie, choć bezgłośnie, spływały jej po zaokrąglonych policzkach. Pochylając się nieznacznie - tak, że gest można by uznać za naturalny skurcz mięśni szkieletowych, nie ukłon w stronę ludzkiej pokorności - Danny wyciągnął prawą dłoń, czekając aż ta chwyci się jej i, użyczając jego siły, podniesie się z kolan. Niewypowiedziany gest przeprosin wybrzmiał nieśmiało wśród ciemności przeplatanej żółtym światłem latarni nocy, jak pojedynczy robaczek świętojański w otchłani zamglonego lasu - symboliczny, całkiem bezużyteczny.
- Chodź. - słowo, wypowiedziane zachrypłym głosem, zadźwięczało z nieintencjonalną hardością, którą mężczyzna skorygował zaraz cichym chrząknięciem. - Idziemy do domu. - ton, nagle dużo spokojniejszy, podszyty epizodyczną czułością zmęczonego umysłu, sprawił, że również jego twarz - napięta w nieregularnych liniach ostrych rysów - złagodniała, ponownie okraszając postać wydumanym, zwodniczym poczuciem bezpieczeństwa, stabilności, której można by zaufać. Kiedy Millie złapała go za rękę, silnym, lecz pozbawionym brutalności gestem, pomógł jej wstać, chwytając ją pod ramię i zaciągając na własną głowę czarny kaptur wyświechtanej bluzy. Wspólnie, pod woalem chwilowego spokoju, jaki zazwyczaj nastaje po okrutnych sztormach, ruszyli wykładaną kamieniami ulicą wzdłuż wschodniej dzielnicy Astorii dopóki na samym horyzoncie nie pojawił się szumny zarys białej przyczepy.

Halden i Amelia z tematu
Powrót do góry Go down
Sponsored content

Powrót do góry Go down
Skocz do: